Po co pracować, jeśli można się sądzić?

 

Absurdalność sytuacji opisanej poniżej wymyka się wszelkim komentarzom. Można oczywiście analizować przepisy, można zastanawiać się nad prawidłowością postępowania sądów, można wreszcie ubolewać nad nieuczciwością pracowników, ale do głowy przychodzi tylko jedno: groteskowy poradnik „Jak wykończyć pracodawcę?”, który sam w sobie nadawałaby się na skecz rodem z Monty Pythona.

W ostatnich kilku miesiącach przez krajowe media przetoczyła się fala krytyki pod adresem młodego pokolenia pracowników. Padały wobec nich sformułowania takie, jak „roszczeniowi” czy „leniwi”. Z drugiej strony – politycy zrobili wielkie show z praw pracowniczych i problemu tak zwanych „umów śmieciowych”. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej brutalna i sprawia, że pracodawcy naprawdę trudno jest postawić się w miejscu pracownika.

Każdy, kto prowadzi własną firmę i zatrudnia ludzi, wie, że w obecnym systemie prawno-podatkowym koszty utworzenia i utrzymania każdego miejsca pracy są bardzo wysokie. Nawet zatrudnienie w oparciu o umowę zlecenie nie są niskie, a już umowa o pracę wiąże się nie tylko z kolosalnymi wydatkami dodatkowymi (w uproszczeniu: każde 1000 złotych przekazane pracownikowi „na rękę” to niemal 1900 złotych opuszczające kasę firmy), ale też z ogromem praw pracowniczych, które często mogą znacząco utrudnić funkcjonowanie przedsiębiorstwa.

Nikt oczywiście nie podważa tego, że za uczciwą pracę należy się pracownikowi godziwe wynagrodzenie i zasłużony wypoczynek. To podstawowe prawo człowieka. Niestety, kiedy to prawo staje się w rękach pozbawionego skrupułów pracownika orężem przeciwko pracodawcy…

Jak wykończyć pracodawcę?

Oto zapowiedziany na wstępie poradnik:

1. znajdź pierwszą pracę

2. postaraj się o umowę o pracę – z pełnią praw pracowniczych

3. tyle razy idź na zwolnienia, ile razy lekarz zechce wystawić Ci zwolnienie

4. jeśli nie otrzymasz zwolnienia, bierz urlop

5. jeśli się postarasz, zdążysz wyjechać na wakacje, zanim pracodawca zorientuje się, że urlop Ci nie przysługuje

6. ignoruj informacje o nieprzyznaniu urlopu

7. kiedy otrzymasz wypowiedzenie z powodu „rażącego naruszenia obowiązków pracowniczych” – siądź przed komputerem i spreparuj dokumentację – umowy, decyzje o przyznaniu urlopu i co tylko jeszcze przyjdzie Ci do głowy

8. podaj pracodawcę do sądu i ciesz się przypływem gotówki.

Brzmi to jak streszczenie kiepskiego filmu, prawda? Niestety, w życiu często bywa tak, że rzeczywistość w niczym nie przypomina bajkowych obrazów serwowanych nam przez hollywoodzkich reżyserów, zaś ta absurdalna instrukcja powstała na bazie sytuacji z życia wziętej.

Kto pracuje, ten wypoczywa…

W jednej z firm zatrudniona została pracownica. Okres próbny i obietnica stałego zatrudnienia po jego upływie, to standardowa procedura na rynku pracy. Tyle tylko, że „ambitnej” pracownicy nie w głowie było marnowanie czasu na wypełnianie postawionych przed nią obowiązków. Po pierwszym – krótkim – okresie obecności w biurze, zaczęły się kolejne zwolnienia, a pomiędzy nimi urlopy. Nie byłoby w tym może nic specjalnie dziwnego, gdyby nie fakt, że zwolnienia zawsze były nagłe, a urlopy zgłaszane w ostatniej chwili i to nie do osoby odpowiedzialnej za sprawy pracownicze, lecz do innego członka zarządu.

W pewnym momencie w firmie zorientowano się – księgowość prowadzi zewnętrzne biuro – że nowa pracownica już przekroczyła należny jej wymiar urlopu. Przypomnijmy: w przypadku pierwszej pracy zatrudniony nabywa po każdym miesiącu prawo do 1/12 urlopu należnego po przepracowaniu u jednego pracodawcy całego roku.

Pracownicę poinformowano o tym, że urlop nie został jej przyznany. Ta wolała jednak udawać, że nic się nie stało i kontynuować beztroski wypoczynek nad morzem. Wówczas – zgodnie z prawem i wszelkimi zasadami – została zwolniona w trybie natychmiastowym w związku z „rażącym niedopełnieniem obowiązków pracowniczych”. Teoretycznie taka sytuacja nikogo nie powinna zdziwić. Ale zdziwiła zwolnioną pracownię. W tym momencie zaczyna się – mówiąc wprost – prawdziwa „szopka”.

Początkowo Daria S. składa pozew do Sądu Rejonowego dla Warszawy – Śródmieścia przeciwko b. pracodawcy na kwotę nieco ponad 3.000 zł. (trzy tysiące złotych). Później trafia do dość skutecznej kancelarii adwokackiej w Warszawie i… zaczynają się cuda…

Wysokość pozwu początkowo zwiększa się dwukrotnie, a następnie czterokrotnie, aż do ponad 12.000 zł. (dwanaście tysięcy złotych)!

Wychodzi na to, że adwokat douczył Darię S. ile powinna była zarobić w odniesieniu do wynagrodzenia miesięcznego , o które początkowo występowała.

I dzieją się kolejne cuda…

Oto bowiem pracownica podrabia na dokumentach podpisy swojego szefa, preparuje kilka dodatkowych dokumentów, a całość dziwnym trafem ląduje w aktach sądowych – jako osobno załączona teczka, bez ponumerowanych stron.

Sąd zasądza na jej rzecz zarówno wspomnianą „zaległość”, jak i zwrot kosztów sądowych oraz odszkodowanie. Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia w osobie ówczesnego Przewodniczącego Wydziału III Wydziału Pracy i Ubezpieczeń Społecznych zasądza na rzecz Darii S. całą żądaną przez nią kwotę – ponad dwanaście tysięcy złotych.

Gdzie tu absurd?

„Ochrona pracy” po polsku

Pierwszy absurd, to już sam fakt, że w obliczu opisanych faktów sąd w ogóle podjął sprawę. Ale to dopiero początek. Warto zwrócić uwagę, że pozwany – czyli pracodawca – wielokrotnie podnosił sprawę podrobienia (czy też nieprawdziwości) dokumentów, na których oparto wyrok. Sąd jednak konsekwentnie zignorował wszystkie te informacje.

Co więcej – sąd zasądził wobec powódki wypłatę pełnej kwoty wynagrodzenia brutto (!!!), choć nie powinien, bo przecież część tego wynagrodzenia była odprowadzona w formie rozmaitych składek do ZUS czy Urzędu Skarbowego. Czyli pracodawca musi zapłacić podatki podwójnie – raz do urzędów, drugi raz pracownikowi!

Poza tym – pracodawca przedstawił sądowi wyliczenia rzeczywiście należnej kwoty wynagrodzenia, uwzględniające zarówno wykorzystane okresy urlopowe, jak i czas przebywania pracownicy na „chorobowym”. Dostarczył także dowody na to, że – częściowo w formie zaliczek – jeszcze przed jej zwolnieniem z przedsiębiorstwa wpłacił na jej konto kwotę o niemal 1000 złotych wyższą od wyliczonej. Wniosek – to pracownica powinna zwrócić nadpłacone wynagrodzenie pozwanemu!

Sąd jednak i tego nie wziął pod uwagę!

Ostatecznie okazało się, że sąd – w obliczu prawa? – nakazał pozwanemu pracodawcy wypłatę „niesprawiedliwie zwolnionej” byłej pracownicy de facto drugiej pensji za cały okres obowiązywania umowy. I to brutto!

Czy to skuteczność kancelarii adwokackiej, czy indolencja sądu – nie wiem?

Wiem tylko, że dla małej firmy, to cios, który może skończyć się jej upadkiem.

Dla tych, którzy podczas prowadzenia działalności gospodarczej zmuszeni są borykać się z urzędniczą niekompetencją oraz samowolą i „wygodnictwem” sądów, ta opowieść nie jest pewnie zaskakująca, lecz niech pozostanie przestrogą. Dla tych natomiast, którzy twierdzą, że „wszyscy pracodawcy to krwiopijcy” niech stanie się wyrzutem sumienia – bo właśnie dzięki podobnych wydarzeniom pracodawcy starają się „minimalizować ryzyko” zatrudniając na umowy zlecenia czy nie ufając do końca pracownikom. I proszę pamiętać o jeszcze jednym: takie oszustwo uda się pracownikowi raz, może drugi, może nawet trzeci. Ale potem nie będzie już miał gdzie pracować, bo jego potencjalni pracodawcy zwyczajnie zbankrutują.

Tak właśnie dba się w Polsce o rozwój małego biznesu i o prawa pracownicze.

Obecnie Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście prowadzi postępowanie w sprawie sfałszowania akt sądowych. W Sądzie Okręgowym w Warszawie czeka na rozpoznanie apelacja pracodawcy.

 

Maciej Lisowski