Weźmy sobie firmę

Któż nie chciałby być właścicielem dobrze prosperującej firmy? Własne przedsięwzięcie, dobrze zorganizowane i poprowadzone, może przynosić kokosy. Ale czy na pewno potrzebne są do tego innowacyjne pomysły, znaczące inwestycje i talent biznesowy? No właśnie – słowo „własne” jest tu kluczowe…

Od kiedy wymyślono pieniądze, ludzkość prześciga się w wymyślaniu kolejnych sposobów na ich zarabianie. W znaczącej większości przypadków na pomysłach się kończy, ale istnieją przecież ludzie, którym się udaje. Oczywiście, jak świat światem, nie brakuje też takich, którzy najbardziej zadowoleni byliby, gdyby pieniądze rosły na drzewach i można było je zbierać niczym dojrzałe jabłka. Niestety, są tacy, którzy tę zasadę wzięli sobie do serca niemal dosłownie.

Wrogie przejęcie

Z encyklopedycznego punktu widzenia „wrogie przejęcie” jest procesem biznesowym, polegającym na uzyskaniu kontroli nad daną spółką w wyniku nabycia (co nie musi wcale oznaczać zakupu) jej akcji w ilości pozwalającej na kontrolę i zarządzanie – wbrew woli i bez zgody zarządu i/lub właścicieli owej spółki. Najczęściej takie „wrogie przejęcie” ma formę „dyskretnie” prowadzonego skupu akcji czy wprowadzenia do zarządu pełnomocnika, który stopniowo przeforsuje decyzje korzystne dla przejmującego.

Wrogie przejęcia są zjawiskiem nader częstym, choć też dość często kończą się potężnymi procesami sądowymi. Zwykle jednak dotyczą spółek-gigantów i, ogólnie rzecz biorąc, są właściwe dla tak zwanego „wielkiego biznesu”. W Polsce o „wrogich przejęciach” mówi się w zasadzie dopiero od 2008 roku, kiedy to doszło do spektakularnej akcji Vistula & Wólczanka S.A. zmierzającej do przechwycenia firmy jubilerskiej W. Kruk S.A (na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych ta pierwsza spółka ogłosiła wówczas wezwanie do sprzedaży akcji tej drugiej).

Z drugiej strony – do jeszcze bardziej spektakularnych przejęć dochodziło u nas już wcześniej, a prawdziwe Eldorado dla przejmujących zapanowało na samym początku prywatyzacji. Najpierw był skup legendarnych już świadectw udziałowych, a potem masowe (i to dosłownie, bo często do transakcji dochodziło na przykład pod bramą zakładu produkcyjnego) wykupowanie akcji pracowniczych prywatyzowanych przedsiębiorstw. Mnóstwo wielkich państwowych firm w wyniku tych procederów albo zostało całkowicie zniszczonych, albo też trafiło w ręce obcego kapitału – często nawet wbrew obowiązującym w Polsce przepisom.

Ale to znów „wielkie interesy”. A co z biznesem na nieco mniejszą skalę? Czy małe spółki lub nawet jednoosobowe firmy nie muszą obawiać się podobnego zagrożenia? Otóż muszą, i to nawet bardziej. W ich wypadku arsenał środków służących potencjalnemu przejęciu jest znacznie szerszy, możliwości obrony mniejsze, a skutki bardziej dotkliwe zarówno dla właścicieli, jak i pracowników.

Czarny PR

„Public relations” polega – w największym skrócie – na budowaniu wizerunku firmy i jej dobrych stosunków z konsumentami i partnerami (aktualnymi i przyszłymi) biznesowymi. Sposobów na realizację tego zadania jest wiele, ale wszystkie sprowadzają się do jednego: skutecznego przekazania odbiorcy komunikatu, który sprawi, że będzie postrzegał firmę jako wartościową i godną zaufania.

Nietrudno więc domyślić się, czym jest tak zwany „czarny pr”. Działania są niemal identyczne, lecz ich celem nie jest budowa zaufania, ale jego podważenie. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie uprawia „czarnego pr’u” wobec swojej własnej firmy. Jednym z najlepszych jednak sposobów na przejęcie firmy jest doprowadzenie do tego, by kontrahenci i klienci stracili zaufanie do jej obecnego zarządu czy właściciela. Wówczas można albo „cichaczem” wprowadzić do władz „swoich ludzi”, albo wykupić taką firmę za bezcen – wraz z jej majątkiem, kontraktami i klientami.

Problem z „czarnym pr’em” polega na tym, że jest nieetyczny z biznesowego punktu widzenia – profesjonaliści Public Relations stanowczo potępiają tego typu praktyki – oraz zwyczajnie niemoralny. Najczęściej bowiem sprowadza się do niszczenia konkretnego człowieka: prezesa firmy „na celowniku”, jej pracowników czy osób z nią powiązanych.

Tyle tylko, że o ile w przypadku „wrogich przejęć” istnieje określony zestaw narzędzi pozwalających na obronę (niekoniecznie zawsze skuteczny, ale jednak), o tyle w przypadku „czarnego pr” w grę wchodzi praktycznie tylko obrona w postaci na przykład pozwów z powództwa prywatnego czy wydawania publicznych oświadczeń. Te pierwsze najczęściej albo są umarzane, albo wynikające z nich sprawy ciągną się latami, te drugie zwykle są po prostu nieskuteczne, bo mało kto się nimi interesuje. Tym bardziej, że – czego zresztą doskonałym przykładem jest chociażby tak zwana „prasa kolorowa” i rozmaite portale plotkarskie – to wiadomość sensacyjna i „zła” jest dla odbiorcy ciekawa i „się sprzedaje”.

Obcy wywiad

Niemal wszystkie kraje świata dysponują znakomicie zorganizowaną siatką wywiadowczą. Grupy wyszkolonych agentów działają na terenie innych państw, pozyskując tajne lub „niewygodne” informacje i przekazując je swoim mocodawcom. Takie dane są bardzo cenne, bo pomagają chociażby kształtować politykę międzynarodową czy reagować z wyprzedzeniem na planowane posunięcia politycznych czy ekonomicznych „wrogów”.

W biznesie – zarówno wielkim, jak i tym całkiem małym – takie praktyki również są, z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę, na porządku dziennym. Wprowadzenie „swoich ludzi” do konkurencyjnego przedsiębiorstwa jako pracowników nie jest niestety niczym niezwykłym, choć nie zawsze stanowi element przygotowań do jego przejęcia – często ma jedynie pomóc wyprzedzić rynkowe ruchy konkurenta. Bywa jednak i tak, że „pracownicy-agenci” mają za zadanie zdobyć jak najwięcej informacji o sposobach działania firmy, o niewygodnych faktach czy ewentualnych nieprawidłowościach, a wreszcie o prywatnych sprawach pracowników i władz – po to, by dać solidny materiał bazowy dla uruchomienia szeroko zakrojonej kampanii „czarnego pr’u”!

Gdyby było to możliwe i gdyby ktoś pokusił się o przeprowadzenie w tym kierunku badań statystycznych, mogłoby się okazać, że taki „wywiad” w niczym nie ustępuje międzynarodowym siatkom szpiegowskim. A w niejednym przypadku mógłby nawet zawstydzić doświadczonych agentów.

Terror

„Terror” jest określeniem kojarzącym się wybitnie „krwawo”. Mówiąc o terrorystach, mamy na myśli zamachowców-samobójców, podkładanie bomb, porwania polityczne i dla okupu i tym podobne działania. Tymczasem rozgrywki, których celem jest przejęcie konkurencyjnych – lub wcale konkurencji nie stanowiących, ale będących po prostu łakomym kąskiem pod względem biznesowym – firm czasami naprawdę przypominają typowy terror w najbardziej ekstremalnym wydaniu. Bo jak inaczej nazwać na przykład zastraszanie pracowników, partnerów czy klientów firmy? Za co uznać bezpośrednie, publicznie wygłaszane groźby karalne? Czym jest chociażby podawanie – oczywiście bez wiedzy i zgody – narkotyków lub innych substancji po to, by daną osobę skompromitować lub zaszkodzić jej zdrowiu (a nawet życiu)?

Niestety, choć wszystko to brzmi niemal nieprawdopodobnie, to jednak stanowi nieodłączny – choć przerażający – element biznesowej rzeczywistości. Wiemy o wielu takich przypadkach, w wielu przypadkach skutecznie obroniliśmy przedsiębiorców. Większość z nich niełatwo jest przedsiębiorcy udowodnić we własnym zakresie, ponieważ będąc ofiarą podjętej przeciwko niemu „gry”, trudno mu samodzielnie zdobyć „twarde” potwierdzenia, czy – tym bardziej – wypracować mechanizmy pozwalające na obronę.

I to właśnie jest w tym wszystkim najgorsze. Proszę więc na siebie uważać i w razie zagrożenia zaufać sprawdzonym w zakresie ochrony przedsiębiorstw specjalistom.