„ … Widzę państwo jako dobro wspólne, wymagające również takiego zaangażowania, które pozwoli mu się rozwijać oraz przetrwać sytuacje trudne … ‘’

010

Wywiad z ks. prałatem Józefem Romanem Majem, kapelanem „Solidarności”, szerzącym patriotyzm obywatelski i człowiekiem o ogromnej wiedzy oraz niezwykle dobrym sercu.

MK: W swoim życiu przeżył ksiądz wiele istotnych etapów. Jednym z dłuższych była posługa w kościele Św. Katarzyny, gdzie od 1985 do 2013 roku, był ksiądz proboszczem. I to właśnie dzięki księdzu prałatowi udało się ów kościół dwukrotnie uratować.

Ks. Maj: Rzeczywiście tak było. Zaraz po przyjściu na probostwo, to znaczy w 1985 roku, najpierw wykonałem przy kościele te prace, które wydawały mi się konieczne, a zarazem wystarczające. Przede wszystkim trzeba było osuszyć kościół, z uwagi na straszny grzyb, a co za tym idzie nieszczególny zapach w świątyni, położyć nowy dach oraz zmienić system odprowadzania wód odpadowych.  Zrobiłem to i wydawało mi się, że teraz będę miał jakiś czas święty spokój. Niestety w 1994 roku, na skutek robót w Górze Kalwarii zamknięto tamtejszy most, kierując tiry na inną drogę. Te tiry skierowano na trasę biegnącą obok kościoła św. Katarzyny. Spowodowało to tak wielkie wstrząsy, że po prostu mury pękały tak intensywnie, że można było rękę włożyć w szczeliny.

Proces destrukcji murów stał się zdecydowanie widoczny już wiosną 1997 roku, w tym czasie zaczął się też rozchodzić sufit, z uwagi na pracę murów i dlatego za jednej kadencji proboszczowskiej trzeba było dwa razy przeprowadzać remonty kościoła parafialnego. Po prostu nastąpiło naruszenie równowagi technicznej w budynku kościelnym. Nie było wyjścia. Trzeba było na nowo zabierać się do roboty, by ten kościół uratować. Ale w tym celu należało wykonać prace bardzo podstawowe, obejmujące szeroki zakres zadań, natury konstrukcyjnej. Trzeba było wybrać piasek i znajdujące się w nim, w dolnej części kościoła, wielowiekowe pochówki by podbić mury na nowych, scalonych fundamentach. Była to ogromna praca, ale szczęśliwie się udało i w tej chwili kościół św. Katarzyny jest stabilny. Stabilność jego jest oczywiście relatywna bo obliczona do pewnej wysokości natężenia drgań, ale mam nadzieję, że ruch miejski nie przekroczy tej wielkości wstrząsów w najbliższych dziesięcioleciach.

MK: 28 lat to bardzo długi czas. Ja wiem, że to bardzo trudno jednoznacznie stwierdzić, ale gdy ksiądz wraca pamięciom do tych lat, co księdzu najbardziej utkwiło w głowie: parafianie, wspólnota, którą tworzyli i jeszcze coś innego?

Ks. Maj: Przede wszystkim zmiany struktury ludnościowej. Kiedy przybyłem na Służew była to parafia, która w poważnej części swego terytorium odziedziczyła strukturę wiejską. Tu czuło się jeszcze życie wsi. Kiedy odchodziłem była to już właściwie parafia inteligencka. „Starzy parafianie”, kiedy przyszła możliwość po 1990 roku, co mogli to wysprzedawali i przenosili się do innych części Warszawy. Służew zasiedlali nowi ludzie, głównie z inteligencji. Proces ten wzmocniło przeniesienie Rektoratu SGGW na teren parafii. Proces taki dla proboszcza od strony przeżyciowej to bardzo trudna sprawa – ciągle nowi ludzie. Trudna więc była i od strony duszpasterskiej.

Druga, to wspaniała historia Służewa. Ja jej wcześniej nie znałem. Wiedziałem, że istnieje taka nazwa na mapie Warszawy, ale więcej nic. Dopiero gdy się tam znalazłem dowiedziałem się, jak to miejsce głęboko wchodzi nie tylko w historię Warszawy, ale także w historię Polski. Mówię tu przede wszystkim, ale nie tylko o tragicznym, powojennym wyniszczaniu, eksterminacji Polaków. Na Starym Cmentarzu Służewskim jest zaznaczone i opisane miejsce gdzie złożono siedemdziesiąt parę osób z ul. Woronicza, na Nowym Cmentarzu przy ul. Wałbrzyskiej złożono dobrze ponad dwa tysiące ciał ofiar tej haniebnej praktyki. Było to więc dość mocne przeżyciowo, zetknięcie się z tym wymiarem rzeczywistości parafialnej. Obie te sprawy są trudne, ale trzecia była miła: obyczaje tej parafii, wynikające z bliskości ludzi wobec księdza i księdza wobec ludzi. Miłymi były także stare obyczaje.

MK: Taka serdeczność ludzka?

Ks. Maj: Tak, tak. Miejscowa ludność zachowała swoją mentalność, której nie zmieniła ani wojna, ani komunistyczny ustrój. Na przykład, w pewnym momencie słyszę jak ktoś komuś składa życzenia. Słucham, a życzenia brzmią: „ile liści jest w kapuście, ile dziadów na odpuście, ile Żydów w Ameryce, tyle szczęścia Tobie życzę” To można było spotkać tylko na Służewie.

MK: Ksiądz nadal to pamięta?

Ks. Maj: Zapamiętałem, bo mnie to zjawisko trwania we własnej tradycji kulturowej fascynowało jako polonistę, to już dzisiaj rzadkość. Także to powiedzenie, warte jest zauważenia, bo jest to powiedzenie środowiskowe, wyrosło pośród zamożnych podwarszawskich gospodarzy. Albo też kobiety na Wolicy, które lubiły śpiewać. Pewno już wszystkie wymarły i nie wiem, czy ich córki, wnuczki piosenki swych babek pamiętają i czy je śpiewają. Jak się poszło latem czy wiosną na Wolicę to wcale nierzadki był widok kobiet siedzących na ławkach przed domami i plotkujących. Ciekawe, bo one uważały, że tymi plotkami nie grzeszą. To był trwały mój spór z nimi o to ich poczucie bezgrzeszności. No trzeba przyznać, że także  śpiewały. W pewnym momencie słyszę, tylko że melodii już nie pamiętam- piosenkę, którą śpiewają o Janie III Sobieskim. Zapamiętałem tylko jedną strofkę: „Od ukąszeń Marysieńki i komarów Wilanowa ratunek miał tylko jeden: na koń, w cwał i do plebana, do spokojnego Służewa”. Tak, to taki… oddech historii. Taki naturalny, ludzki, ludowy oddech historii.

MK: Ale jakże charakterystyczne? Ksiądz po tylu latach potrafi nadal zacytować, zatem to gdzieś w głębi serca i pamięci zostało.

Ks. Maj: Tak, bo tam była autentyczna kultura miejscowa, dość ugruntowana w najstarszej części społeczności. Dlatego Kolberg, jeśli idzie o rejon Warszawy opisał chyba tylko Służew. Do mojego przyjścia na parafię, społeczności parafialnej ton nadawało stałe towarzystwo, stabilne towarzystwo i to dzięki niemu z pokolenia na pokolenie przechodziły tu tradycje i zwyczaje. Bolesnym dla mnie było, że to właśnie za moich lat dokonało się na Służewie to przesilenie między zastanym a nowym, na korzyść nowego.

ML: Spotkał ksiądz na swojej drodze ks. Popiełuszkę. Jak się później okazało ksiądz prałat został kapelanem Solidarności, a ks. Popiełuszko warszawskiej Solidarności. Był ksiądz też jednym z przyjaciół ks. Popiełuszki. Jakby ksiądz mógł kilka słów na ten temat opowiedzieć.

Ks. Maj: Księdza Jerzego poznałem w dość szczególnych okolicznościach. Była to wczesna wiosna 1969 roku. Byłem już w seminarium, niedługo po konsekracji księdza biskupa Miziołka, nowy rektor Seminarium ksiądz Zbigniew Kraszewski wysłał mnie do jednostki wojskowej, w której był późniejszy ksiądz Popiełuszko w związku z sytuacją kryzysową między seminarzystami. Była to bowiem jednostka klerycka, tam go poznałem jako bardzo rzetelnego, młodego chłopca. Dlatego, że prawie dwa dni tam z nim obcowałem, więc jak wrócił z wojska do seminarium to byliśmy już znajomymi, nie byliśmy sobie obcy. Pamiętam dobrze seminaryjne rozmowy z nim. To był młody, bardzo żywiołowy chłopak, ja byłem nieco starszy od niego wiekiem i miałem spokojniejszy temperament. Potem tak się złożyło, że po Jego odejściu ze św. Anny na Żoliborz, ja przyszedłem na Jego miejsce do kościoła św. Anny. Było to w 1980 roku. Przejąłem jego grupy akademickie, więc siłą rzeczy spotykaliśmy się, bo trzeba było o tym chłopaku pogadać, a to o tej dziewczynie pogadać. Trzeba było wymieniać informacje, bo duszpasterstwo akademickie jest duszpasterstwem personalnym. Tutaj ma się do czynienia z konkretnymi ludźmi, z konkretną dziewczyną, z konkretnym chłopcem, nie można generalizować bo byłoby to żadne duszpasterstwo. To był zasadniczy powód naszych kontaktów, a do tego oczywiście dochodziły sprawy społeczne i zwykła, ludzka, wzajemna sympatia.

Jurek był zaangażowany w układy pre-solidarnościowe, ja też w układy podobnej opozycji antykomunistycznej, ale wśród młodzieży. Jerzy pracował wśród studentów medycyny i wśród młodzieży mundurowej, to był kolejny powód do utrzymywania przez nas wzajemnych kontaktów. Było też coś takiego u Jurka, że jak już mu życie mocno dokuczyło, to wtedy wieczorami do mnie przychodził. To był styczeń 1982 roku i w ramach dokuczania nam, bo myśmy przecierpieli wiele podczas stanu wojennego w kościele św. Anny jako duszpasterze akademiccy, wyłączyli nam ogrzewanie w zimę i było strasznie zimno… czym się tylko dało to grzaliśmy się. Gdzieś niedługo po święcie Trzech Króli w 1982 roku, przyszedł i posiedział u mnie trochę ks. Jerzy, ale rzetelnie zmarzł. Siedzieliśmy, nie było na czym siedzieć, to na moim łóżku siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Dość sprawnie wyszedł tego wieczoru, raptem gdzieś o 20:30 dzwonek, wychodzę, patrzę a tu Jurek z powrotem i przynosi dwa koce, białe, przepiękne, wełniane amerykańskie koce żołnierskie. Cieplutkie… jeden zachowałem, a jeden komuś ofiarowałem. Ale ten, który zachowałem trzymam jak relikwie po Jurku. Był bardzo dobrym człowiekiem. Wcześniej podczas jego pobytu widziałem, że on tak maca i dotyka to moje łóżko. Nawet myślałem sobie, czego on szuka w tym moim łóżku. A istotą sytuacji było, że moją kołdrę dałem jednemu człowiekowi, który się ukrywał i trzeba było mu pomóc, nie spodziewałem się przecież że nam wyłączą ogrzewanie. Jak on tak macał to zauważył, że trochę chudo na tym moim łóżku.

On miał dobre serce. Wszystkie moje spotkania z Jurkiem w kapłaństwie były wyraziste, pamiętam wiele szczegółów, ale tę przygodę z kocami mam w szczególnej i serdecznej pamięci. Były też z nim i inne przygody. Pamiętam, jak w 1981 roku, późną jesienią, koniec października, może początek listopada był strajk studencki na Akademii Medycznej. Gdzieś około 1100, przyjeżdża Jurek, wyraźnie podekscytowany i mówi do księdza rektora Uszyńskiego: „chcę prosić o pomoc w spowiedzi, czy Józek może?” A rektor mówi, że ja mam dyżur, bo rzeczywiście miałem wtedy dyżur w kancelarii. Na to Jerzy „niech ksiądz rektor weźmie za niego kancelarię, a on by pojechał ze mną”. I tak się stało. Pojechałem. Na Akademii zobaczyłem po raz pierwszy tę zażyłość między księdzem Jerzym, a studentami. Ledwo  wszedł, a już go cały wianuszek dziewcząt otoczył. Ja stoję trochę z boku, a on zauważył jakiegoś studenta i mówi, żeby mnie ulokował do spowiedzi. I ten zbereźnik ulokował mnie przy pomieszczeniu gdzie hodowano myszy. Niczego nie podejrzewając siadłem do spowiadania, po godzinie, czy półtorej byłem jakby na dobrym rauszu. Spowiadałem chyba do czwartej. Tych myszy i tego nieprawdopodobnego smrodu nie zapomnę nigdy. Tak właśnie mnie uraczyli studenci medycyny.

MK: Ale gdyby nie te myszy, to ksiądz prałat by pewnie nie pamiętał tej spowiedzi.

Ks. Maj: No tak, bo takich rozkoszy nie da się zapomnieć.

MK: Kapelan „Solidarności” to dość ważne i odpowiedzialne zadanie. Jak ksiądz do tego podchodził, jak ksiądz sobie z nim radził?

Ks. Maj: Właśnie to była jedna z płaszczyzn współpracy z księdzem Popiełuszko.

MK: Tak dokładnie, dlatego do tego nawiązuję.

Ks. Maj: Kiedy ksiądz kardynał Wyszyński nas dwóch wezwał, Jurka i mnie, w 1979 roku, zaraz po pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski, to do Jurka powiedział, żeby zajął się robotnikami, a ja resztą.  Tak to kardynał Wyszyński ujął. Jak się okazało, ta „reszta” wcale nie była taka mała. W tym natłoku zdarzeń i ludzi w praktyce wychodziłem naprzeciw tym którzy realnie do mnie o to się zwracali. Najbardziej bliskie stały mi się osoby z „Solidarności” środowisk naukowych i nauczycielskich. Jeśli idzie o kapelanowanie „Solidarności” w środowisku naukowym, to wszystkie najważniejsze, bieżące rzeczy załatwiałem „z” lub „przez” prof. Pawła Czartoryskiego. To był człowiek niewiele ode mnie starszy, o bardzo ścisłym umyśle, bardzo się zaprzyjaźniliśmy ze sobą. Jeśli idzie o „Solidarność” nauczycielską to dwie panie: Anna Mizikowska i Anna Sucheni- Grabowska były moimi najbliższymi współpracownikami. Starałem się by praca z obu tymi środowiskami była pogłębiona duchowo i intelektualnie. Wydało to zresztą owoce trwające do dziś. Warszawskie środowisko naukowe wydało „Towarzystwo im. Stanisława ze Skarbimierza” a środowisko nauczycielskie „Katolickie Stowarzyszenie Wychowawców”, organizacje trwające do dziś.

Kapelanowanie naukowcom nie było takie proste bowiem środowisko naukowe jest środowiskiem hermetycznym, nie było łatwo funkcjonować konspiracyjnie w takim środowisku, gdzie wszyscy się znają jak stare konie, ale nam z Pawłem się udało. A kiedy później w 1989 roku ujawniła się Solidarność to przeżywaliśmy satysfakcję bo okazało się, że z nami były we wspólnocie ideowej wcale nie takie małe grupy ludzi ze środowiska naukowego. Praca z nimi, to przede wszystkim praca na konwersatoriach. Jednym z nich była „Etyka a nauka”, a drugim „Etyczne wymiary racji stanu”. To były te dwa konwersatoria, które gromadziły ludzi ze środowiska naukowego.

Nauczyciele byli bardzo praktyczni, nie bardzo interesowali się konwersatoriami, ich fascynowały dzieci i młodzież. Było to bardzo miłą specyfiką mentalności nauczycielskiej. Ich interesowały spotkania praktyczne dotyczące metodyki nauczania, programów, psychologii rozwojowej itp. I to żeśmy dla nich organizowali. Oczywiście nie miałem co robić na ich spotkaniach, więc nauczyciele spotykali ze mną się głównie z kłopotami. Mój sekretarz bezbłędnie rozpoznawał obie panie, gdy były razem anonsował „Przyszły panie kapeluszniczki” bo obie chodziły  w angielskich, eleganckich kapeluszach. Gdy zaś przychodziła pani Mizikowska anonsował: „Przyszła pani Kłopot”. Podczas pełnienia posługi kapelańskiej dla nauczycieli zorientowałem się jak to środowisko nauczycielskie było skomunizowane. Wiedziałem, że w początkach XX wieku, Róża Luksemburg pieniądze międzynarodówki komunistycznej, które otrzymywała, przeznaczała przede wszystkim na sprawy propagandowe i organizacyjne wśród polskich nauczycieli. I to właśnie dlatego ten odsetek skomunizowanych nauczycieli był u nas w Polsce taki ogromny. Często byli to nauczyciele merytorycznie dobrze przygotowani, szczególnie w dziedzinie nauk ścisłych, ale od strony wychowawczej w tym co dotyczy spraw ideowych, chrześcijańskich, patriotycznych to prawdziwa klęska niemniej zaistniały i w tym środowisku, w tym czasie wyraźne nastroje patriotyczne.

Wielu nauczycieli wyrzucano z pracy i musieliśmy tym nauczycielom dużo i zdecydowanie pomagać. Wielką pomocą był dla nas Pan Tomaszewski, który wówczas kierował Miejskim Przedsiębiorstwem Taksówkowym w Warszawie. To właśnie dzięki niemu tych nauczycieli mogliśmy kierować na taksówki. Problem był w tym, że jak wyrzucili robotnika z pracy, to robotnik dość łatwo znajdował sobie alternatywną pracę, nie było większego problemu. Ale jak wyrzucili nauczyciela to już był problem. Jak wyrzucili naukowca to już był duży problem. „Solidarność” środowiska naukowego i nauczycielskiego była nam bardzo pomocna, jeśli idzie o ratowanie młodzieży. Ratowanie tych, których zaaresztowali lub relegowali ze szkół czy uczelni, bo co zdumiewające młodzież zawsze była zawadą dla władzy komunistycznej. W każdym razie, trzeba powiedzieć, ze naukowcy i nauczyciele rzetelnie nam w sprawach uczniów i studentów pomagali. Przecież trzeba było nieustannie organizować tak gromadzenie informacji, kontakty jak i gromadzenie pieniędzy. To wszystko wymagało pracy i wzajemnego zaufania. Środowisko naukowe i nauczycielskie temu wyzwaniu sprostało. Nie turbowaliśmy „centrali” naszymi problemami, załatwialiśmy to we własnym środowisku z konieczności kłopotaliśmy tylko, choć niestety często, Sekretariat Episkopatu.

MK: Proszę księdza, kolejnym, może niezbyt przyjemnym, ale osiągnięciem księdza prałata, jeśli można to tak nazwać, jest doprowadzenie do ujawnienia tajnych pochówków ofiar reżimu na cmentarzu, a w związku z tym późniejsze powstanie pomnika męczenników, Pomnika ofiar terroru komunistycznego. Proszę powiedzieć, jak do tego doszło?

Ks. Maj: To było dokładnie w połowie stycznia 1986 roku, czyli 30 lat temu. Poszedłem na moją pierwszą proboszczowską kolędę na Wolicę. Tam wszyscy przyjmowali, w kolejności odwiedziłem więc państwa Skoneckich, pana Franciszka Skoneckiego i jego zonę Marię. Przyszedłem, pan Skonecki już leżał, nie był w stanie wychodzić z łóżka, ale nie cierpiał, tylko po prostu był bardzo słaby. W pewnym momencie, po modlitwach pyta, czy ja to jestem ksiądz Maj. Potwierdziłem, no i dalej rozmawiamy, a on znowu pyta, czy ja to jestem ks. Maj. Znowu potwierdziłem, a on wówczas poprosił żonę, żeby wyszła z pokoju. Wtedy był jeszcze komunizm, nie chciał więc narażać żony na posiadanie jakiejkolwiek wiedzy, informacji, dlatego tak uczynił. Pyta mnie, co ja wiem o cmentarzu przy ul. Wałbrzyskiej. Powiedziałem, że tyle, co zdążyłem przeczytać w formalnych zapisach książek cmentarnych.

Wtedy on zaczął opowiadać. Strasznie mi się ta kolęda opóźniła, bo po prostu trzeba było wysłuchać człowieka a i opisywane przez niego wydarzenia były fascynujące. Wróciłem i bezwstydnie przez 1200 w nocy zadzwoniłem do pana prof. Wiesława Chrzanowskiego, o którym wiedziałem, że był więźniem na Rakowieckiej. Zapytałem go, co ja mam o tym wszystkim sądzić? A on mówi: niech ksiądz nawet dzisiejszej nocy siądzie i póki na świeżo pamięta, wszystko spisze. I tak zrobiłem, spisałem. W międzyczasie, w ciągu następnych dni prof. Chrzanowski zadzwonił do pana Jana Olszewskiego, późniejszego premiera, ten do innych osób i tak powstał „Społeczno-Kościelny Komitet Uczczenia Ofiar Terroru Komunistycznego w Latach 1944-1956”kierowany przez mec. Andrzeja Grabińskiego. Dziełem komitetu jest książka pt. „Nasze Termopile” napisana przez Zbigniewa Taranienkę. Potem pomnik ku czci „Ofiar Terroru Komunistycznego w latach 1944-1956” odsłonięty w 1993 roku, potem święto Żołnierzy Wyklętych. Tak właśnie zaowocowała ta praca- świętem ogólnonarodowym. Była bardzo owocna, a pomnik też jest jedną z lepszych realizacji artystycznych w Warszawie.

MK: Był ksiądz również jednym z organizatorów pomocy dla osób internowanych. Wtedy było tak, że różne kraje z Polską się solidaryzowały, by nieść nam pomoc. Jak ksiądz uważa, jak by to wyglądało dzisiaj? Obecnie kiedy może nie w takiej samej sytuacji, ale podobnej jest Ukraina jest ona pozostawiona sama sobie i nie ma solidarności innych krajów, które by jej pomogły. My, oczywiście było to kilkanaście lat temu, ale pomoc dostaliśmy. Czy myśli ksiądz, że gdyby taka sytuacja miała miejsce w dzisiejszych czasach, to można by było liczyć na ponowną pomoc?

Ks. Maj: Przyznam, że nastąpiło pewne przyspieszenie czasu a z nim pewne zmiany w świadomości. W tym dosłownie biegu pokoleń nastąpiły wyraźne zmiany we wrażliwości społecznej. Prawda, byłem sekretarzem „Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom”, mnie podlegało także archiwum oraz sekcja informacji. Rzeczywiście, mogę to z powyższej pozycji zdecydowanie potwierdzić, myśmy otrzymywali bardzo obfitą pomoc z różnych krajów. Myślę, mam podstawy do takiego myślenia, że niemała część tej pomocy wypływała autentycznie z dobrych ludzkich serc. Były to dary zbierane w takich czy innych okolicznościach, przez organizacje charytatywne a głównie przez Kościół. Część tej pomocy szła też po linii organizacji, dla których takie osoby, jak Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Geremek, Lityński, Smolar czy inni z tego środowiska byli bliscy. To były jakby dwa nurty pomocy. Głównym był ten, który wyrastał rzeczywiście z sympatii do nas, z żywego odbioru naszej trudnej sytuacji w różnych krajach. Bo przecież nawet z ubogiej Białorusi, to czy owo przychodziło, choć się o tym już dzisiaj nie pamięta. Podobnie z ubogiej Ukrainy oraz Litwy, choć tym ludziom też się nie przelewało. Ale był w nich taki duch pomocy, który wyrastał z wrażliwości ich sumień, z jakichś relacji środowiskowych, rodzinnych czy narodowych.

MK: A gdyby ksiądz miał przełożyć tą sytuację na dzisiaj, na aktualne czasy. Sądzi ksiądz, że moglibyśmy, liczyć na taką pomoc?

Ks. Maj: Na pierwszy rzut oka, na ludzką pomoc chyba tak, choć dzisiaj nie ma tego natężenia wynikającego ze starcia międzynarodowego natury zasadniczej, które budziło wtedy takie emocje w świecie. Społeczeństwo ogólnie, oraz indywidualnych, przeciętnych ludzi musi coś poruszyć emocjonalnie, by zaczęli się w coś angażować. Taka jest prawda. Wtedy to starcie pomiędzy obozem zachodnim, a sowieckim było bardzo poruszające wielu ludzi i wiele społeczeństw. Właśnie ono stało się impulsem, który spowodował, że ta pomoc dla Polski była tak zdecydowana. Myśmy wtedy wyszli na lidera sprzeciwu wobec pojałtańskiego, moskiewskiego ładu w Europie i w takiej przestrzeni myślenia rodził się ten podkład emocjonalny, który następnie zaowocował taką pomocą.

Czy dzisiaj mogłyby zaistnieć takie okoliczności, które by wspomniane podłoże emocjonalne potrafiły wywołać. Tego nie wiem, ale wiem że jako Polacy mamy przyjaciół. Nas jako naród wielu ludzi traktuje życzliwie. Wiem, o tym. Na przykład kiedy bylismy teraz w Syrii, w Libanie, Gdy ktoś z tamtejszych ludzi usłyszał od nas słowo „Bolanda” to często się uśmiechał. Było nam bardzo przyjemnie, że traktują nas tam z sympatią. Oczywiście ludzie są różni i to jest naturalne. Są tacy, którzy są i będą zapiekłymi naszymi wrogami, ale są i tacy, którzy życzliwie myślą o Polsce. Sądzę więc, że gdybyśmy się znaleźli w podobnej potrzebie jak w roku 1981 to na pewno byłby jakiś odzew. Ale czy tak intensywny jak wtedy? – Tego nie wiem, wiem, że lepiej dla nas by było, żebyśmy takiej pomocy już nigdy nie potrzebowali. Wiem jednak na pewno, że tak za pomoc sierotom polskim, które wyszły z Armią Andersa z otchłani syberyjskich jak i za pomoc z lat 1981-86 winniśmy wdzięczność wielu narodom.

MK: Oprócz działalności kapłańskiej księdza prałata, szerzył ksiądz także postawę obywatelską.

Ks. Maj: To prawda.

MK: Nie stronił ksiądz także od szeroko pojętej polityki, bo to ksiądz doprowadził do zawiązania koalicji AWSu, która potem rządziła przez kilka lat Polską. Proszę powiedzieć, skąd w księdzu taka obywatelska postawa? Skąd dążenie, angażowanie się w sprawy, które można by powiedzieć z perspektywy, były przeznaczone dla rządzących, polityków?

Ks. Maj: Trzeba powiedzieć, że to jest ważne i ciekawe pytanie. Naturalnie, jestem Polakiem więc problemy polskie i cała historia mojego narodu to są moje problemy i to jest moja historia. Rzeczywiście mój osobisty typ patriotyzmu jest patriotyzmem obywatelskim, państwowym. Ja widzę państwo jako dobro wspólne, wymagające takiego zaangażowania obywatelskiego, które pozwoli mu się rozwijać oraz przetrwać sytuacje trudne.

Moje zaangażowania patriotyczne były i są ugruntowane w patriotyzmie państwowym. Widziałem wielkość Rzeczpospolitej nawet podczas Jej sponiewierania za czasów komunizmu, widzę wielką przyszłość Polski obecnej. By odpowiedzieć skąd się to u mnie wzięło, to sądzę, że po moich rodzicach. Mój tato był oficerem Korpusu Ochrony Pogranicza przed wojną. To była bardzo elitarna formacja wojskowa, bardzo zorientowana na służbę państwu. Dla taty Polska zawsze była przez duże „P”, a Jej sprawy były ciągle jakoś w życiu rodziny obecne. Tak na przykład, ja mam na imię Józef Roman, ale nie dlatego, że moi rodzice byli czcicielami św. Józefa i św. Romana, ale dlatego, że mama była za Piłsudskim, a tato za Dmowskim. To był jakiś paradoks, tato będąc za Dmowskim, całym sobą reprezentował typ patriotyzmu państwowego, mama, będąc za Piłsudskim, była romantyczką kompletną i reprezentowała typ patriotyzmu narodowego. Myślę, ze zrozumienie wagi spraw publicznych, państwowych wyniosłem z „kłótni” moich rodziców. Bo jak już nie mieli się o co posprzeczać, to o Piłsudskiego i Dmowskiego na pewno zawsze mogli się pokłócić (śmiech). Myślę, że tam jest źródło. Być może, że także w jakichś predyspozycjach osobowych, być może w jakichś okolicznościach życia które w sposób naturalny też się do tego przyczyniły, nie mam pojęcia. Ale rzeczywiście Pani słusznie zauważyła, że taki jest typ mojego patriotyzmu.

ML: Ksiądz jak mało kto walczył z reżimem komunistycznym. Ale czy walczył ksiądz o taką Polskę jaka jest teraz?

Ks. Maj: To jest właśnie to… choć niektóre rzeczy się udały. Nie można powiedzieć, wiele rzeczy dobrych się stało, nie ma co, Polska poszła do przodu, ale na przykład bardzo mnie raziło to wysprzedawanie tego co polskie, to wypychanie młodzieży za granicę. Niepokoi mnie taka jakaś ogromna uległość wobec Rosji czy niektórych państw Europy Zachodniej w sprawach dotyczących ekonomii. Postępują tak jakby wojny ekonomicznej nie było na świecie. Mimo wyraźnej wojny informacyjnej i wojny ekonomicznej wciąż nas nie opuszcza taka jakaś miękkość, okropna miękkość pozwalająca tutaj szarogęsić się wszystkim którzy chcą. Boli mnie brak wyraźnej koncepcji państwa, polityki międzynarodowej, polityki obronnej, polityki gospodarczej itp. Mnie na przykład wprost skręca jak słyszę o ciągłym redukowaniu wojska. Dzięki rozmowom z moim tatą znam wartość wojska i wartość gotowości do obrony jako cnoty obywatelskiej. Mnie strasznie też denerwuje ten redukcjonizm w zakresie sprawności organizmu państwowego. Denerwują mnie też zmiany w szkolnictwie, jeśli idzie o sprawy wychowania, a jako polonista to już naprawdę jestem chory, jak widzę to redukowanie i zmienianie kanonu lektur szkolnych. Ale trzeba przyznać jak się jedzie przez Polskę to jednak Polska wypiękniała. Naprawdę dał nam Pan Bóg zakątek na tej ziemi o nieprawdopodobnej urodzie- Polska to jest coś niebywałego.

MK: Walka się opłaciła?

Ks. Maj: Pewno, że tak. Polska jest warta walki o nią, choćby ze względu na jej dziedzictwo, co tak często podkreślał święty nasz rodak Jan Paweł II. Chcę coś dopowiedzieć. Piękna jest Polska, nie znam drugiego takiego kraju. Naturalnie uprawnione jest porównywanie fragmentów naszych krajobrazów z różnymi krajobrazami europejskimi, ale u nas jest to wszystko zebrane jakby w jakiejś syntezie i to syntezie przedziwnie zharmonizowanej. Mamy wszystko. Mamy morze, góry, jeziora, niziny, pagórki, jary, wyżyny i równiny- po prostu wszystko. Dzięki Bogu i rzeki są. Nieuregulowane, ale one są przez to bardziej malownicze i naturalne. Strasznie co prawda spaskudzone są polskie wody przez brak oczyszczalni- okropnie zdegradowane, ale to jest wielkie zadanie stojące przed władzami państwowymi i samorządowymi, ale i tak Polska jest piękna. Do tego lasy. Piękne nawet po tym wytrzebieniu najpierw przez Niemców, a potem przez komunistów. Trzeba przyznać, że choć rzeź lasów była okropna, to za komunizmu były i nasadzenia, a teraz już te „lasy” nabierają siły. Las musi mieć minimum 100 lat, żeby był lasem, a u nas osiągamy zaledwie 50-60 lat.

MK: Czyli jeszcze trochę zostało im do wyrośnięcia.

Ks. Maj: Tak, ale to wszystko rośnie, rozwija się i to jest dobre.

MK: Puentując, przeżył ksiądz wiele, bolesnych i radosnych chwil. Były łzy, była złość i był płacz. Ma ksiądz ogromną wiedzę oraz doświadczenie. Ale czy myśli ksiądz, że gdyby inaczej potoczyło się życie i czego innego by ksiądz doświadczył, to byłby ksiądz takim samym człowiekiem, jakim jest dzisiaj?

Ks. Maj: Nie, na pewno nie. Uważam, że nie zbłądziłem wybierając kapłaństwo. Wybrałem i gdybym miał drugi raz wybierać, to bym wybrał to samo. Jestem do końca przekonany, że w kapłaństwie realizuję się osobowo w sposób pełny. Jest jednak rzeczą oczywistą, że decydując się na kapłaństwo, przerwałem bardzo poważne doświadczenie życiowe jakie dawała praca w Polskiej Akademii Nauk, przerwałem też współpracę z kołem poselskim „Znak”, z ODISS-em, przerwałem formalną obecność w konspiracyjnej Lidze Narodowo- Demokratycznej i innych ważnych środowiskach. Pewno, gdybym tamtą drogą poszedł miałbym inne doświadczenia po latach i inną wiedzę niż ta, którą teraz mam. Ale wydaje mi się, że to czego doświadczyłem w kapłaństwie to też jest wielkie doświadczenie w życiu człowieka, inne ale naprawdę wielkie.

Fakty rzeźbią rzeczywistość życia, wybór drogi otwiera los człowieka na fakty z wybraną drogą życia związane, ale im dalej w życie, tym coraz głębiej jestem przekonany, że osobowy odbiór znaczenia faktów, wrażliwość na ich sens, możliwość dostrzeżenia ich wartości zależy od rodziny w jakiej człowiek się wychował i od środowiska w którym funkcjonuje. Tak na przykład ze zdumieniem spostrzegam jak znikoma ilość ludzi z grona mich rówieśników, żyjących jak i ja w Warszawie, dostrzega proces polonizacji stolicy. Ja go dostrzegam dzięki bratu mojego dziadka, który mnie uczył Warszawy. Nie co innego tylko spacery z nim po wyjściu Rosjan z szeroko pojętego Placu Konstytucji nauczyły mnie wrażliwości na to jaki naród zamieszkuje stolicę mojego państwa. Później dzięki temu rozumiałem pełniej skutki wyprowadzenia się z Warszawy Ukraińców w 1965, Żydów w 1968, Niemców po 1970. Przytłaczająca większość moich rówieśników nie ma żadnej świadomości o zaistnieniu takiego procesu w Warszawie. Na pewno więc byłbym innym człowiekiem gdyby droga mojego życia była inna, ale bez wątpienia wspólnym byłoby to co zaistniało we mnie dzięki rodzinie i środowisku.

ML: Po lekturze książek Wojciecha Sumlińskiego, nurtuje mnie jedno pytanie: czy zdaniem księdza, ksiądz Popiełuszko przeczuwał to, co go może spotkać?

Ks. Maj: Bez wątpienia tak, nawet ja go przestrzegałem.

rozmawiali:

Mirela Krzyżak

Maciej Lisowski