Podobno w małych miastach żyje się spokojniej. Z dala od zgiełku i „wyścigu szczurów” – tak charakterystycznego dla większych metropolii – jest czas na pracę, ale też na odpoczynek i głęboki oddech czystym powietrzem. To przynajmniej podpowiadają nam telewizyjne seriale. Rzeczywistość nie jest jednak wcale tak sielska.
Pozostałe artykuły na ten temat znajdą Państwo > w tym miejscu <
Sochaczew ze swoimi niespełna 38 tysiącami mieszkańców nie zalicza się do miejskich gigantów. Nie jest duży, ale za to może poszczycić się długą i ciekawą historią: prawa miejskie uzyskał jeszcze przed 1368 rokiem (co plasuje go w gronie najstarszych mazowieckich miast) i podobno to tu właśnie zmarł książę Bolesław III Krzywousty. Z punktu widzenia mieszkańców Sochaczew jest też bardzo dogodnie ulokowany – od Warszawy dzieli go niespełna 70 kilometrów, zaś do granic malowniczego Kampinoskiego Parku Narodowego samochodem można dojechać w kilkanaście minut. Jest więc gdzie żyć, gdzie pracować i gdzie wypoczywać. Oczywiście wszystko to możliwe jest także w samym Sochaczewie – bez konieczności wyprawiania się do stolicy czy wypadów do puszczy. Tyle tylko, że nie każdemu jest to pisane: w Sochaczewie dzieją się naprawdę dziwne rzeczy i – jak się okazuje – życie tu zdecydowanie nie jest łatwe.
Układ zamknięty
Słynny już „Układ zamknięty” Ryszarda Bugajskiego to film inspirowany prawdziwą historią dwóch przedsiębiorców, którzy musieli stawić czoła atakowi – bo trudno to inaczej nazwać – prokuratury i urzędu skarbowego. Działania obu instytucji najpierw zaprowadziły bohaterów do aresztu wydobywczego, a potem do spektakularnego bankructwa. Istotą obrazu jest jednak ukazanie sitwy politycznej i zmowy skorumpowanych urzędników, o której nikt wcześniej w Polsce nie mówił tak głośno i otwarcie. W 2013 roku film otrzymał nagrodę „Pracodawców Rzeczpospolitej Polskiej” za „odwagę w dążeniu do przedstawienia prawdy o problemach, z którymi na co dzień zmagają się polscy przedsiębiorcy w starciu z bezwględną machiną urzędniczą”.
Akcja „Układu zamkniętego” dzieje się w Gdańsku, prawdziwe wydarzenia miały miejsce w Krakowie, ale tak naprawdę filmowcy mogliby równie dobrze wybrać się do Sochaczewa. Tam niepotrzebny byłby scenariusz i nie mieliby co robić aktorzy – wystarczyłoby ustawić w mieście kilka kamer i pozostawić sprawy ich własnemu biegowi.
W Sochaczewie trwa regularna wojna, choć „wojna” nie jest w tym przypadku do końca odpowiednim określeniem. To raczej przypominający putinowski rajd na Ukrainę najazd kilku sfrustrowanych i zawziętych „polityków” oraz ich popleczników i sługusów na grupę ludzi, którzy – nie patrząc na swoje własne interesy (a więc, siłą rzeczy, wbrew interesom i układom tychże „polityków”) – starali się robić coś dla miasta i jego społeczności.
(Nie)porozumienie sochaczewskie
W 2006 roku zawiązane zostało stowarzyszenie „Porozumienie Ziemi Sochaczewskiej”. Jest organizacją całkowicie apolityczne, a jego członkowie działają bezinteresownie i społecznie na rzecz szeroko pojętego rozwoju powiatu. Nie da się jednak całkowicie uniknąć polityki, jeśli tego typu działania mają być skuteczne, a najlepszym sposobem na zapewnienie sobie jakiegokolwiek wpływu na decyzje lokalnych władz jest oczywiście zdobycie mandatów w radzie powiatu. A to okazało się wybitnie nie w smak obecnemu burmistrzowi Sochaczewa Piotrowi Osieckiemu, wspierającemu go posłowi Maciejowi Małeckiemu i ich klakierom, którzy w ewentualnej wygranej „Porozumienia” zapewne widzieli poważne zagrożenie dla realizacji własnych celów.
Stowarzyszenie dość skutecznie zdyskredytowano najstarszą znaną metodą: niszcząc związanych z nim ludzi. Zniszczono także tych, którzy wprawdzie z „Porozumieniem Ziemi Sochaczewskiej” związani nie byli, ale – tak jak ono i jego członkowie – starali się zrobić bezinteresownie i bez osiągania jakichkolwiek własnych korzyści coś dobrego dla lokalnej społeczności.
Już same te wydarzenia są wystarczająco bulwersujące, by zacząć się dokładniej przyglądach sytuacji w Sochaczewie i regionie, a to dopiero początek. Bo zaczęło się od polityki (i biznesu), a doprowadziło do ludzkich tragedii.
Wymuszona zmowa milczenia
Mieszkańcy Sochaczewa nie chcą za dużo mówić o tym, co tak naprawdę się tam dzieje. Nie dlatego, że nie mają nic do powiedzenia, lecz dlatego, że zwyczajnie się boją – czują się zaszczuci. „Wybieganie przed szereg” w społeczności na tyle małej, że „każdy każdego zna” i „każdy z każdym” jest w jakiś sposób powiązany, zwykle nie prowadzi do niczego dobrego. Każde „ruch przeciwko władzy” w Sochaczewie kończy się tym, że albo trafia się przed oblicze prokuratora, albo traci pracę.
Na szczęście jest kilka osób, które dłużej milczeć już nie chcą i choć wszystkie są ofiarami sochaczewskiego „układu zamkniętego”, zdecydowały się opisać nam swoje przejścia. A te dobitnie potwierdzają, że w Sochaczewie demokracja nie istnieje, a za przeciwstawianie się władzy grozi zawodowa i społeczna banicja.
Przedstawimy Państwu trzy historie. Opowiemy o tym, jak bez uzasadnienia można zamknąć kogoś w areszcie, zwolnić z pracy i na całe życie napiętnować społecznie. Pokażemy, jak „w majestacie prawa” przypisać komuś nieistniejące nadużycia finansowe i pozbawić go możliwości podjęcia w przyszłości jakiejkolwiek pracy w wykonywanym przez całe życie zawodzie. Zobaczą Państwo także, jak skutecznie (choć w kontraście do wszelkich zasad etycznych i moralnych) „grać” ludźmi – skłócając ich ze sobą i manipulując mediami. Afery o których w najbliższych tygodniach będziemy pisać, to tylko wierzchołek wielkiej góry lodowej.
Bohaterowie tych historii wierzą, że za ich przykładem pójdą inni – bo Sochaczew pilnie potrzebuje rewolucji. Rewolucji, dzięki której znów będzie można tam żyć normalnie. W poczuciu dobrze funkcjonującej demokracji, sprawiedliwości społecznej i nadziei na bezpieczną przyszłość.
Zdjęcie: Przykuta/WikiMedia Commons lic. CC4.0