Formalnie rzecz biorąc – w Polsce panuje trójpodział władzy: jest władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. Zwykło się jednak mawiać, że prócz nich jest jeszcze jedna: czwarta, czyli media. Tyle tylko, że wbrew popularnemu określeniu ta „czwarta władza” to żadna władza, bo… nie ma prawa głosu. A konkretniej – nie ma prawa do swobodnego wyrażania swoich opinii i poglądów, nie mówiąc już o prawie do swobodnego przekazywania społeczeństwu ważnych informacji.
Przesada? Wcale nie. Zacytujmy Wikipedię: „czwarta władza – w państwach demokratycznych określenie wolnej prasy (mediów masowych, środków masowej komunikacji, środków przekazu społecznego). (…) siła prasy jest tak wielka, że może kształtować społeczeństwo i politykę. Poza tym spełnia funkcję kontrolną poprzednich trzech władz, aby nie dochodziło do nadużyć i korupcji”. Kluczowe są tu dwa punkty: po pierwsze – media de facto kształtują świadomość społeczeństwa, po drugie – mają kontrolować władzę. W rzeczywiście demokratycznym kraju tak, przynajmniej teoretycznie, powinno być.
Oczekujemy od mediów tego, że będą nas obiektywnie informować o wydarzeniach wszelkiego rodzaju – począwszy od zwykłych „plotek obyczajowych”, poprzez zagadnienia ekonomiczne i gospodarcze, na polityce skończywszy. Jednocześnie oczekujemy także – choć większość z nas otwarcie się do tego nie przyznaje – że wskażą nam „co i jak mamy myśleć”. W przypadku mediów głównego nurtu (największych gazet czy stacji telewizyjnych) te oczekiwania stają się jednocześnie – paradoksalnie – zarzutami. W przypadku mediów mniejszych (głównie niezależnych wydawnictw o zasięgu lokalnym) oczekiwania pozostają tylko oczekiwaniami, a zarzuty przyjmują postać pretensji odbiorcy o to, że o czymś – na przykład lokalnym przypadku korupcji w urzędzie miejskim – nie poinformowano.
Podsumowując: jako odbiorcy nie jesteśmy konsekwentni ani w oczekiwaniach, ani w zarzutach wobec „czwartej władzy”, a jednocześnie większość z nas – tych, którzy z pracą w mediach nie są w żaden sposób bezpośrednio związani – nie zdaje sobie zupełnie sprawy z tego, co dziennikarz może, a czego nie i dlaczego często nie jest w stanie realizować naszych oczekiwań i reagować na zarzuty.
Dziennikarze pod ochroną
O pracy dziennikarza przeciętny Polak wie tyle: dużo zarabia, dużo może i jest chroniony przez prawo prasowe. Wszystko to oczywiście mity, rozprawmy się więc z nimi po kolei.
O zarobkach dziennikarzy krążą legendy, co jest zasługą głównie rozmaitych portali plotkarskich, które prześcigają się w epatowaniu czytelników majątkami – zdjęciami i opisami domów, samochodów czy luksusowych wakacji – celebrytów ze szklanego ekranu. Piotr Kraśko, Tomasz Lis czy Monika Olejnik – to nazwiska, które same w sobie są markami i, czy się z nimi zgadzamy czy nie, od lat są dla „przeciętnego Kowalskiego” najbardziej rozpoznawalnymi reprezentantami dziennikarskiej profesji. Ci ludzie faktycznie zarabiają dużo. Ale osób, które na dziennikarstwie dorobiły się majątków jest zaledwie garstka. Cała reszta dziennikarzy – szczególnie w niezależnych mediach lokalnych i regionalnych – często ledwie wiąże koniec z końcem. Prawda jest taka, że jeśli nie jesteś „gwiazdą” jednego z mainstreamowych tytułów, nie masz za sobą trzydziestu lat doświadczenia i nie piszesz dla kilku gazet jednocześnie, to przysłowiowa kasjerka z dyskontu zarabia dużo lepiej od ciebie. Abstrahując od kwestii wygodnego (lub nie!) życia, kwestia ta jest istotna z jeszcze innego powodu, o którym za chwilę.
Kolejny mit, to wpływy dziennikarzy. Nader często zdarza się, że ktoś poznając dziennikarza – szczególnie tego lokalnego – zwraca się do niego z prośbą o „załatwienie” czegoś. Wszak „pismak” obraca się wśród władz lokalnych i lokalnych biznesmenów, więc dużo może. Nic bardziej mylnego – tak, dziennikarze znają radnych, prezesów firm, burmistrzów czy prezydentów miast. Tak, mają do nich numery telefonów, a nierzadko miewają okazję spotykać się z nimi w okolicznościach „nieformalnych”, na które to spotkania „zwykły śmiertelnik” nie miałby najmniejszych szans. Trzeba jednak pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze: etyka dziennikarska nie pozwala na wykorzystywanie takich znajomości do prywatnych celów i załatwiania własnych „interesów”. Byłoby to nie tylko wbrew ogólnie przyjętym zasadom, ale też byłoby zwyczajnie niebezpieczne dla dziennikarza, który mógłby się w ten sposób narazić na posądzenia o stronniczość, a nawet korupcję! Po drugie natomiast – dla większości przedstawicieli władz dziennikarz jest „przyjacielem” tylko wtedy, gdy jest potrzebny, a więc gdy rozmawiający z nim polityk czy biznesmen odniesie z takiego kontaktu jakąś (mniej lub bardziej wymierną) korzyść. W innych sytuacjach dziennikarz to po prostu „zawracający głowę pasożyt”, z którym – nierzadko – trzeba walczyć. O czym również za chwilę.
Mit trzeci wreszcie: ochrona przez prawo prasowe. Rzeczywiście, dziennikarz w trakcie wykonywania swojego zawodu podlega tak zwanej „ochronie” dzięki specjalnym regulacjom prawnym. Teoretycznie prawo prasowe pozwala dziennikarzom między innymi na dostęp do wielu osób, miejsc i wydarzeń na co dzień niedostępnych dla „przeciętnego obywatela”, nakazuje – i jednocześnie to umożliwia – ochronę tak zwanych „źródeł”, pozwala także na znacznie większą swobodę wypowiedzi w porównaniu do osoby dziennikarzem nie będącej. W praktyce jednak mało kto tak naprawdę wie, na co prawo prasowe rzeczywiście pozwala, w jaki sposób dziennikarzy chroni i co jednocześnie im nakazuje. Co więcej, w dobie wszechobecnego Internetu to prawo prasowe jest nagminnie łamane nawet przez samozwańczych dziennikarzy – blogerów i wydawców internetowych gazet. Niezależnie od tego, jest też nagminnie błędnie interpretowane, a nawet celowo ignorowane lub wręcz „naginane” do własnych potrzeb przez przedstawicieli lokalnych władz różnego szczebla.
Dziennikarze pod specjalnym nadzorem
Z powyższego wynika kilka ważnych dla dziennikarzy konsekwencji oraz dowody na to, że „czwarta władza” albo w rzeczywistości „władzą” nie jest, albo nie żyjemy w demokratycznym (przypominam wikipedyczną definicję z początku artykułu) państwie.
W pewnym miasteczku znanym doskonale każdemu Polakowi za sprawą licznych dowcipów działa niezależna, lokalna gazeta internetowa. Jest to całkowicie prywatna i niekomercyjna inicjatywa jednego z jego mieszkańców, który – tak się akurat składa – jest jednocześnie radnym pozostającym zwykle w opozycji wobec aktualnej władzy. W gazecie aż roi się od krytyki – bardzo merytorycznej – pod adresem rządzących owym miasteczkiem. Niestety, roi się też od niewybrednych komentarzy pod adresem autora i wydawcy ze strony (jak się okazało) pracowników i przedstawicieli lokalnych (krytykowanych!) urzędów. Były też groźby procesów, bo przecież „jak można zarzucić niegospodarność, skoro burmistrz przeciął wstęgę po remoncie dwóch metrów chodnika?”…
Jakiś czas temu bloger z podlubelskiej Łęcznej postanowił założyć lokalną „gazetę” internetową. Tak naprawdę był to kolejny blog, tyle tylko, że skupiający się codzienności tego niewielkiego miasteczka. Jak to często bywa w przypadku niezależnych mediów (czy bloger jest dziennikarzem? – z formalnego punktu widzenia nie, ale coraz więcej medioznawców skłania się ku temu, by tak właśnie go traktować), na stronie pojawiła się też krytyka lokalnej władzy. Miejscowy burmistrz miał dość, więc Urząd Miejski skierował doniesienie do prokuratury: o „prowadzeniu gazety bez wymaganej rejestracji”. Zarzut to oczywiście tylko pretekst do tego, by uciszyć niewygodne dla władzy głosy. W tym wypadku skończyło się na umorzeniu sprawy przez prokuraturę, ale wielu innych niezależnych dziennikarzy tyle szczęścia nie miało.
Mnie samego warszawski sąd próbuje uciszyć posługując się argumentem rzekomego ujawnienia informacji z postępowania przygotowawczego. Nie muszę dodawać, że w rzeczywistości postępowanie było już zamknięte, za to akt oskarżenia był sformułowany i przedłożony sądowi, zaś postępowanie rozpoczęte i jawne. Ale ponieważ informacja godziła w „dobre imię” funkcjonariusza policji (to nic, że brutalnego męża, który nieomal doprowadził swoją małoletnią córkę do samobójczej śmierci), to nie powinna była – zdaniem sądu – ujrzeć światła dziennego.
Legendarny już najazd służb specjalnych na siedzibę redakcji tygodnika „Wprost” jest kolejnym jaskrawym przykładem zamykania dziennikarzom ust. I choć można się nie zgadzać z decyzją o ujawnieniu treści słynnych taśm, a samo „Wprost” jest tytułem o zasięgu ogólnokrajowym, to sposób, w jaki organa władzy interweniowały w pracę dziennikarzy nie ma nic wspólnego z demokracją.
Wróćmy jednak jeszcze do mediów lokalnych. Jakiś czas temu w Wieluniu wybuchła „afera korupcyjna”. Prezes tamtejszej spółdzielni „Społem” próbował „namówić” dziennikarza lokalnej gazety do wycofania krytycznego wobec niego i spółdzielni artykułu o zaniedbaniach sanitarnych w jednym ze sklepów. Pojawiły się propozycje intratnego kontraktu reklamowego dla gazety, a nawet propozycja „rekompensaty finansowej za konsulting” dla dziennikarza. Ten na szczęście nie uległ naciskom. Istotne jest jednak to, że światło dzienne ujrzał pewien mechanizm, który jest nagminnie stosowany wobec przedstawicieli mediów – szczególnie właśnie tych lokalnych, o małym zasięgu i niewielkim zapleczu finansowym – w celu „cenzurowania” wypowiedzi. Bo zarówno wytaczanie dziennikarzom procesów, jak i najazdy służb specjalnych, nie mówiąc już o próbach korupcji są niczym innym, jak cenzurą właśnie. Tą samą, którą doskonale pamiętamy z czasów PRL, a która – przypomnijmy – została w Polsce ostatecznie ustawowo zniesiona w 1990 roku!
Kto się boi mediów?
Proste pytanie, prosta odpowiedź: wszyscy i nikt. Boją się wszyscy, o ile albo są to duże media o zasięgu ogólnokrajowym i potężnym zapleczu prawno-finansowym albo o ile mogą w jakiś sposób zaszkodzić wizerunkowi (firmy, instytucji, polityka czy innej osoby publicznej). Nie boi się nikt, bo jeśli są to media lokalne i niezależne to przeważnie można bez większych problemów wymóc na nich na przykład wycofanie krytycznego artykułu czy ocenzurowanie „niewygodnej audycji”. Dlaczego?
Do Fundacji LEX NOSTRA, podobnie jak do Stowarzyszenia Polskich Mediów, corocznie trafia kilkadziesiąt spraw dziennikarzy i przedstawicieli niewielkich mediów, którzy zostali oskarżeni o zniesławienie, pomówienie, naruszenie wizerunku lub dóbr osobistych albo szerzenie nieprawdy. Z szacunków Stowarzyszenia wynika, że takich spraw może być każdego roku nawet około tysiąca! Większość z nich dziennikarze przegrywają.
Wobec dziennikarzy lokalnych mediów stosuje się nagminnie rozmaite prześladowania – począwszy od blokowania zleceń reklamowych ze strony dużych lokalnych firm oraz jednostek samorządu terytorialnego, poprzez czarny PR oraz niezapraszanie na spotkania prasowe i niewysyłanie ważnych informacji, na pozwach sądowych skończywszy.
Te ostatnie są szczególnie groźne, bo najczęściej skarżącym jest właśnie samorząd terytorialny, który nie tylko ma prawników „z urzędu” i „na etacie”, ale też często w jakiś sposób jest powiązany z przedstawicielami organów ścigania czy wymiaru sprawiedliwości.
Rozważania o zarobkach dziennikarzy oraz ich ochronie prawnej w niniejszym artykule nie były bezpodstawne. „Czwarta władza” – jak mówi się o często o dziennikarzach – władzą nie jest i niestety, przynajmniej w obecnej polskiej „demokracji”, być nią nie może. Bo się boi. I ma ku temu poważne powody. Bo publikacja kontrowersyjnego artykułu czy tekstu opisującego nieprawidłowości na różnych szczeblach lokalnego samorządu nader często kończy się bolesną akcją odwetową: blokadą zleceń reklamowych dla macierzystego medium (co bezpośrednio przekłada się na – i tak niskie – zarobki dziennikarzy) oraz przeprawą sądową. W tej ostatniej dziennikarz zwykle z góry skazany jest na niepowodzenie, ponieważ ani jego, ani jego pracodawcy najczęściej zwyczajnie nie stać na dobrego adwokata.
Jeśli dziennikarz poruszy temat nieprawidłowości w samorządzie – z automatu decyduje się na walkę z partią, która aktualnie reprezentuje w owym samorządzie większość. A takie starcie oznacza z jednej strony pełen ostracyzm wobec rzeczonego dziennikarza, co w najgorszym wypadku może skończyć się dla niego nawet bezrobociem, a z drugiej – lata walki o sprawiedliwość przed obliczem sądu.
Jako odbiorcy, chcemy dziennikarzy niezależnych, rzetelnych i opiniotwórczych. Wierzymy we „władzę czwartej władzy” i chcemy, by owa władza „patrzyła na ręce” władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Ale dopóki – jako radni, urzędnicy czy przedsiębiorcy – nie przestaniemy przedkładać własnego interesu ponad interes społeczny, nie będzie to możliwe.
Z dziennikarskim pozdrowieniem,
Artykuł opublikowany w dzienniku „Trybuna”