Prawo czy rozsądek?

Co jakiś czas portale plotkarskie i rozrywkowe serwują nam informacje o rozmaitych absurdalnych pozwach i sprawach sądowych. Zwykle takie historie budzą w nas zdrowy śmiech – szczególnie, gdy dotyczą ludzi zza oceanu. W przypadku polskiego wymiaru sprawiedliwości przeważnie jednak zupełnie nie ma się z czego śmiać.

Najbardziej chyba znana prawnicza maksyma głosi „dura lex, sed lex”, co znaczy po prostu „twarde prawo, ale prawo”. Powstała w starożytnym Rzymie zasada – przypisywana Ulpianowi Domicjuszowi, pisarzowi i juryście – stawia normy prawne na pozycji bezwzględnie nadrzędnej wobec wszystkich innych reguł. Jej istotą jest założenie, że prawo jest najważniejsze niezależnie od tego, jakie okoliczności czy konsekwencje dotyczą osoby wobec której to prawo zastosowano. Innymi słowy: nie powinno mieć żadnego znaczenia, czy wymierzona zgodnie z kodeksem kara jest współmierna do wagi przestępstwa – o ile tylko taka została prawnie przewidziana, albo czy ukaranie kogoś nie zrujnuje na przykład tej osobie życia.

Trudno się nie zgodzić z faktem, że kwestia przestrzegania prawa i – w efekcie – karania za wykroczenia czy przestępstwa nie powinna być uznaniowa. To prowadziłoby do sytuacji, w której za takie same czyny dwie różne osoby ponosiłyby skrajnie różne kary: za zabójstwo ktoś mógłby trafić do więzienia na resztę życia, a ktoś inny – kto miałby lepszego adwokata albo lepsze znajomości – uniknąć wszelkich konsekwencji. Oczywiście zakładamy, że natura i okoliczności owego zabójstwa są identyczne.

Z drugiej jednak strony: czy reguła „dura lex, sed lex” co do zasady wyklucza tak zwany zdrowy rozsądek? Czy powinna być usprawiedliwieniem dla – powiedzmy to wprost – bezmyślności niektórych sędziów?

Batonik

W polskim kodeksie karnym funkcjonuje pojęcie znikomej szkodliwości społecznej czynu. A dokładniej: zgodnie z prawem nie jest przestępstwem czyn, którego szkodliwość społeczna jest znikoma. Nie wiadomo wprawdzie, czym ta „szkodliwość społeczna” jest, ponieważ tego kodeks nie precyzuje, ale zasada ogólna jest taka, żeby nie karać ludzi za drobne wykroczenia, jeśli „dobrze rokują”, wykazują skruchę, nikt nie ucierpiał fizycznie i psychicznie w wyniku ich działań, a ewentualne straty materialne są śladowe. W takich sytuacjach powinno się sprawy albo umarzać, albo kończyć napomnieniem czy też pouczeniem oskarżonego.
W rzeczywistości „znikoma szkodliwość społeczna czynu” okazuje się często fikcją.

W lipcu tego roku przed oblicze poznańskiego sądu trafiła sprawa pewnej staruszki, która ukradła z kwiaciarni bukiet kwiatów. Według zeznań świadków po pierwsze – gdy pracownica kwiaciarni zaczęła na nią krzyczeć, kobieta wyrzuciła kwiaty, po drugie – już wcześniej zdarzało jej się zabierać kwiaty z ogrodów sąsiadów i twierdzić przy tym, że są jej, po trzecie – nie poznaje znajomych ludzi na ulicach, po czwarte – ma słaby „kontakt z rzeczywistością”, a po piąte – ma ogólne problemy w samodzielnym funkcjonowaniu na co dzień. Na dodatek liczy sobie już 92 lata. Mówiąc krótko: najprawdopodobniej ma problemy z pamięcią i psychiką wynikające z zaawansowanego wieku.

Właściciel kwiaciarni – czemu w zasadzie dziwić się nie należy, choć mógłby wykazać się większą empatią – zgłosił zdarzenie na policję, a ta przekazała je prokuraturze. Przed sądem odbyła się rozprawa i nakazano staruszce zapłacenie grzywny w wysokości 100 złotych. Grzywna nie została zapłacona, a o sprawie zrobiło się głośno w mediach. Sąd – pod naciskiem prasy – zajął się problemem ponownie i, tym razem, stwierdził, że orzeczenie było w zasadzie kuriozalne. Co więcej, stojący za nim sędzia musi zmierzyć się z „dyscyplinarką”. Tym razem – ostatecznie! – sąd wykazał zdrowy rozsądek, ale to niestety rzadkość w podobnych sytuacjach.

Kilka miesięcy temu 75-latka z województwa lubelskiego, chorująca na Alzheimera, poszła do sklepu po zakupy. Choroba wprawdzie daje o sobie znać, ale nie jest jeszcze na tyle zaawansowana, by kobieta nie była w stanie poradzić sobie z krótkim spacerem i kupowaniem produktów spożywczych. Z pamięcią jednak nie jest najlepiej, więc zabrała ze sobą opakowanie po sałatce – żeby nabyć taką samą. Sklepowi ochroniarze, widząc rzeczone pudełko, oskarżyli ją o kradzież. Poszło o niecałe trzy złote i absolutne przekonanie ochroniarzy, że mają rację – sprawa trafiła do sądu. Postępowanie wprawdzie umorzono, ale dla dwojga starszych ludzi, kobiety i jej męża, sytuacja stała się źródłem ogromnej traumy. Oczywiście koszty działań policji, prokuratury i sądu – nawet w tak błahej sprawie niemałe – ponieśli podatnicy.

Najsłynniejsza chyba tego typu sprawa z ostatnich lat natomiast to przypadek Dyrektora Okręgowej Służby Więziennej w Kaliszu. W 2011 roku mężczyzna chory na schizofrenię ukradł wafelek o wartości 99 groszy. Wprawdzie zarówno choroba, jak i fakt, że jest ubezwłasnowolniony – błyskawicznie wyszły na jaw, ale i tak sąd najpierw ukarał mężczyznę stuzłotową grzywną, a potem (gdy nie została zapłacona) skazał zamiennie na pięć dni za kratami. Kiedy szef kaliskiej Służby Więziennej zorientował się kto i dlaczego przebywa w areszcie, postanowił sam zapłacić za skazanego pozostałe jeszcze 40 złotych grzywny. Pułkownik Olkowicz został uznany za winnego naruszenia przepisu, który zabrania wpłacania grzywny za kogoś, kto nie należy do kręgu osób najbliższych. Pytanie jednak dlaczego w ogóle to zrobił? Jak sam tłumaczył – zapłacił grzywnę, bo po prostu „tak trzeba było postąpić”, bo procedura prawna prowadząca do zwolnienia chorego mężczyzny z aresztu trwałaby zbyt długo i dlatego, że za 99 groszy nikt – tym bardziej zdiagnozowany i ubezwłasnowolniony schizofrenik – nie powinien po prostu siedzieć w więzieniu.

Ktoś może powiedzieć, że „złodziej to złodziej” i bezwzględnie należy mu się kara. Problem polega jednak na czym innym: po pierwsze – kara powinna być współmierna do szkodliwości społecznej czynu, po drugie – nie może być tak, że są „równi i równiejsi”.

Prokurator może być spokojny

We wszystkich opisanych powyżej przypadkach sądy wykazały się – przynajmniej początkowo – całkowitym brakiem zdrowego rozsądku. Podobnie, jak w przypadku pewnego prokuratora (o którym szeroko rozpisywały się niedawno krajowe media), który również ukradł parę produktów spożywczych i krem do ciała warte łącznie około 15 złotych. Dla kontrastu jednak – sprawa została natychmiast umorzona ze względu na… znikomą szkodliwość społeczną czynu.

Mówimy o „drobiazgach”, ale dlaczego prokuratorowi z dwudziestoletnim doświadczeniem „się upiekło”, a ludzie chorzy i starzy, którzy często nie tylko sami nie wiedzą, jakie przysługują im prawa i jak się bronić przed sądem, ale też których zwyczajnie nie stać na pomoc profesjonalnego obrońcy, są traktowani gorzej?

Co więcej, dlaczego po naszych ulicach swobodnie chodzą ludzie, którzy w wyniku „przekrętów” gospodarczych ukradli dziesiątki lub setki milionów złotych – co bezsprzecznie udowodniono – ale za warty niecałą złotówkę batonik trafia się za kraty?

To sprawy poziomem absurdu znacznie przekraczające „zabawne absurdy sądowe” o których czytujemy w przywołanych na początku tabloidach. To sprawy, które nie są śmieszne, za to świadczą jak najgorzej o polskim systemie sądowniczym.

Areszty zapełnione są rowerzystami, którzy o ułamki promili przekroczyli dozwolone normy zawartości alkoholu we krwie. W zakładach karnych przebywają tysiące niepłacących alimentów ojców, których długi mogłyby być często szybko, skutecznie i znacznie taniej zwindykowane przez sprawnych komorników. Za wszystko to płaci podatnik. I wszystkie te sprawy zajmują prokuraturom i sądom nader cenny czas.

„Twarde prawo, ale prawo” – bez tej zasady społeczny porządek jest niemożliwy. Ale bez odrobiny zdrowego rozsądku ze strony przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, prawo tym bardziej nie ma sensu.