Długie macki „Wołomina”

Bo nazywał się Adam i mieszkał w Warszawie

Adam Dudała odsiaduje już trzynasty rok z dwudziestopięcioletniego wyroku za zabójstwo. Wymiar sprawiedliwości w tej sprawie zadziałał nader sprawnie: znalazł dowody, przesłuchał świadków i wydał wyrok. Jest tylko jeden drobny szkopuł: to, że Adam Dudała zabił, białostocki sąd oparł na zeznaniach wyłącznie jednego świadka – wielokrotnego recydywisty, skazanego na łączną karę 25 lat pozbawienia wolności, Sławomira R. ps. Woźny. Tego samego, który fałszywie pomówił Mecenasa Jana Widackiego…

W sprawie czterech zabójstw, których scenariusz nadawałby się na dobrą powieść kryminalną, białostocki zarząd Centralnego Biura Śledczego wykazał się wyjątkową skutecznością. Funkcjonariuszom nie sprawiło specjalnej trudności zidentyfikowanie, odnalezienie i postawienie przed obliczem sprawiedliwości groźnych przestępców – poza jednym. W końcu jednak i jego udało się dopaść. Tyle tylko, że – jak się okazuje – ich zdaniem, by stać się zawodowym mordercą wystarczy nazywać się „Adam” i pochodzić z Warszawy…

Potwory i spółka

Żeby ta opowieść miała jakikolwiek sens, wypada najpierw nakreślić jej tło: historie czterech zabójstw, z których każde mogłoby samo w sobie stanowić scenariusz odcinka kryminalnego serialu.

Zacznijmy zatem od niejakiego „Kozyra”: Pewnego gorącego, lipcowego dnia 1999 roku Mirosław K. ps. „Kozyr” idzie ulicą. Rzecz dzieje się w miejscowości Wiartel na Mazurach. „Kozyr” jest pijany i rozebrany do pasa. Ma pecha, bo znajduje go grupka mężczyzn szukających na nim zemsty – na co dzień „Kozyr” jest ochroniarzem w jednej z łomżyńskich agencji towarzyskich i zdarzyło mu się pobić tam ich kolegę. Letnie spotkanie kończy się dla Kozyra tragicznie: po pobiciu i torturach (w tym przypalaniu i okaleczaniu przy pomocy tasaka) dostaje przysłowiową „kulkę”. Umiera z wykrwawienia.

Niespełna miesiąc później w olsztyńskim mieszkaniu, w którym mieści się agencja towarzyska o wdzięcznej nazwie „Czarna Tygrysica”, dzwoni dzwonek u drzwi. Otwiera właściciel przybytku, a pracujące tam dziewczyny zeznają później, że usłyszały dwa strzały. W rzeczywistości tylko jeden z nich dosięgnął celu. Jeden, ale za to skuteczny – szef „Tygrysicy” zginął od kuli, która trafiła go prosto w serce.

Do trzeciego morderstwa dochodzi kilka lat później. W sierpniu 2004 roku w jednym z warszawskich ogródków piwnych bawi się kilka osób. Kiedy Adam D. o pseudonimie „Pryszcz” wraz ze wspólnikiem w interesach zasypia w wynajętym mieszkaniu. Jak później ustalili śledczy, trzeci ich kompan Wiesław B., strzela do niego, zabiera pieniądze i narkotyki, a następnie wywozi jego zwłoki do lasu.

Czwarty i ostatni odcinek tego koszmarnego serialu to morderstwo bezpośrednio wynikające z zabójstwa „Pryszcza”. Otóż parę dni później, na zapleczu należącego do „Pryszcza” i jego partnerki sklepu w Warszawie, dochodzi do spotkania Wiesława B., Agnieszki – konkubiny „Pryszcza” – oraz brata ofiary. Ci dwoje domyślają się, że to właśnie B. załatwił Pryszcza i proszą go o wskazanie miejsca, w którym ukryli ciało. Gdy odmawia, Grzegorz (brat) uderza go młotkiem w głowę. Wieczorem wywożą zwłoki i zakopują na działce.

Kto zabił?

Pozornie, pierwsze dwie sprawy mogą wydawać się ze sobą niezwiązane – tym bardziej, że od zabójstwa Pryszcza i jego wspólnika dzieli je kilka lat. Śledczy szybko doszli jednak do tego, że wszystkie te wydarzenia zgrabnie układają się w jedną, logiczną całość. Sprawnie połączyli wątki, zebrali dowody i na podstawie przeprowadzonych czynności doprowadzili do skazania winnych. Z wyjątkiem jednego, ale o tym za chwilę.

Trzy pierwsze z opisanych spraw toczyły się przed Sądem Okręgowym w Białymstoku. Śledztwo prowadzili również tamtejsi funkcjonariusze CBŚ. Za główne źródło informacji i wiarygodnego świadka obrali sobie niejakiego Sławomira R., zwanego też Leonem lub Woźnym. Ów Woźny zdążył sobie zasłużyć na 57 lat kary pozbawienia wolności, w tym za gwałt i zabójstwo dziecka, ale ostatecznie otrzymał karę łączną w wysokości „zaledwie” lat 25. Na dodatek, ze względu na nadzwyczajną „przydatność” dostarczonych przez niego informacji w prowadzonych śledztwach oraz „wzorową współpracę” z funkcjonariuszami, doczekał się specjalnego traktowania: począwszy od wyjątkowych „względów” podczas odsiadki (np. paczki żywnościowe o wadze 20 kilogramów zamiast „ustawowych” 5 kilogramów, czy możliwość korzystania w celi z telefonu komórkowego), na złagodzeniu kary skończywszy.

Tenże „wiarygodny” świadek opowiedział, że za zabójstwem zarówno Kozyra, jak i właściciela „Czarnej Tygrysicy” stoją: Jarosław K. ksywa „Kowal” oraz tajemniczy Adam z Warszawy. Warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, iż zdaniem świadka, to ten ostatni odegrał najważniejszą rolę, bowiem obie ofiary zginęły bezpośrednio od jego strzałów.

Niestety, tożsamość rzeczonego „Adama z Warszawy” pozostawała niewyjaśniona. Woźny twierdził, że go nie zna, a jedynie opisał jego wygląd: mniej więcej metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, średnia budowa ciała, żadnych znaków szczególnych, około trzydziestki, jeździ czerwonym mercedesem.

Przed funkcjonariuszami CBŚ stanęło nie lada wyzwanie, bo tajemniczego Adama nie znał i nie umiał wskazać zupełnie nikt, zupełnie jakby nie istniał. Do czasu oczywiście. Okazało się, że od lat w mazurskim Wiartelu odpoczywa w wakacje Adam Dudała, 33-latek z Warszawy, wtedy właściciel baru z bilardem na Woli. Okazało się także, że Dudała zna niejakiego Bedzia, bliskiego współpracownika legendarnego Pershinga. Zna, bo Bedzio także spędza wakacje w Wiartelu. A skoro łączą ich prywatne stosunki, to pewnie sam współdziała z mafią pruszkowską. Ergo: jest gangsterem i zabójcą.

Jego portret

Nie da się ukryć, że pamięć ludzka czasem zawodzi, ale żeby aż tak? Jak Sławomir R. zwany Woźnym opisał mitycznego Adam z Warszawy, wiemy. A jak wygląda (czy raczej wyglądał, bo jednak więzienie nie pozostaje bez wpływu na zdrowie i kondycję człowieka, upływ czasu zresztą też nie) Dudała? Ponad 180 centymetrów wzrostu (o co najmniej 10 więcej niż wskazywał rysopis), atletyczna budowa ciała (ćwiczył na siłowni) oraz charakterystyczna „myszka” na policzku, dzięki której dorobił się nawet przezwiska „Plamka”. Na dodatek nigdy nie miał czerwonego mercedesa, choć czasem zdarzało mu się jeździć srebrnym, pożyczonym od siostry. Fakt, że nigdy nie był karany i cieszył się dobrą opinią środowiska, jakoś śledczym umknął.

Przede wszystkim jednak, choć nikt z oskarżonych i innych świadków Dudały nie rozpoznał, Woźny wskazał go podczas konfrontacji jako tajemniczego Adama. Przypisanie Dudale morderstw stało się więc faktem, a formalne przypieczętowanie sprawy nie trwało długo. Białostocki sędzia nie miał żadnych wątpliwości i uznał zeznania pedofila i mordercy za wystarczające do skazania Adama Dudałę na 25 lat pozbawienia wolności. Dziś skazany za zabójstwa, których nie popełnił, Adam Dudała przebywa w więzieniu już 13 rok.

W sprawie czwartego z opisanych wcześniej zabójstw orzekała sędzia Barbara Piwnik. Po zapoznaniu się z dokumentami wcześniejszych – jakby nie było, powiązanych przecież – spraw stwierdziła, że w toku śledztwa doszło do licznych zaniedbań: funkcjonariusze białostockiego CBŚ mieli ignorować dowody i fakty, celowo „poruszać się na skróty” i sami „naginać rzeczywistość” do pasujących im teorii. Innymi słowy – „sprawę ustawiono”.

Co więcej, podczas procesu przed warszawskim sądem, wyszły na jaw nowe dowody świadczące, iż zabójstw dokonał nie Adam Dudała, lecz Adam Ch., również z Warszawy.

Wydawałoby się, że nastąpił przełom i wkrótce Adam Dudała wyjdzie w więzienia uniewinniony.

A tymczasem nie wydarzyło się nic. Adam Dudała jak siedział, tak dalej siedzi… czy tylko dlatego, że nazywał się Adam i mieszkał w Warszawie?

Czy dlatego, że poprzez skazanie Adama Dudały przez białostocki sąd w czasie, gdy jeszcze żył Adam Ch., funkcjonariusze CBŚ za wszelką cenę chronili Adama Ch. przed odpowiedzialnością karną?

Nasuwa się kolejne pytanie. Czy doprowadzając do skazania niewinnego człowieka, białostockie organy ścigania ochroniły Adama Ch. nie tylko dlatego, że był on ich informatorem, ale przede wszystkim dlatego, że Adam Ch. zamieszany był w czarne interesy (m.in. przemyt narkotyków wyrobów złotniczych kradzionych w Szwajcarii) robione z jednym z najbardziej wpływowych (nie tylko na Podlasiu) prokuratorów?

Według naszych informatorów to właśnie Adam Ch. koordynował z ramienia grupy Wołomińskiej wspólne interesy z prokuratorem i rekomendowanymi przez niego osobami z Polskich, Białoruskich i Rosyjskich służb specjalnych.

Powiązania podlaskiego prokuratora Sławomira L. i „więzień kategorii VIP”

8 marca 1996 roku Andrzej K. został tymczasowo aresztowany. Biorąc pod uwagę, jak wygląda historia jego skazania i uwięzienia, równie dobrze mógłby wciąż żyć na wolności. Żyć i strzelać do ludzi. Tak, jak cały czas planował.

Andrzej K. został skazany w słynnej, nagłośnionej przed laty medialnie sprawie „mordu w Wilnie”. Jak ustaliła prokuratura, mający wówczas zaledwie 26 lat K., przebywając w prywatnym mieszkaniu w litewskiej stolicy i działając wespół z nieustalonym wspólnikiem, oddał w kierunku Tamary K. nie mniej niż cztery strzały z nieustalonej broni palnej. Kobieta doznała ran postrzałowych głowy, tułowia, lewej ręki i żołądka. Zmarła. Obecny na miejscu konkubent kobiety Władysław S., do którego K. oddał co najmniej dziesięć strzałów i który (dzięki upozorowaniu własnej śmierci) cudem przeżył. Andrzej K. strzelał z nielegalnie posiadanej broni i dopuścił się przywłaszczenia 4 500 USD, kurtki skórzanej i aparatu fotograficznego marki KODAK. Ustalono, iż były to porachunki gangsterskie. Początkowo prokuratura podejrzewała o współudział w zbrodni ojca Andrzeja K. wysokiego rangą oficera WSI, lecz ostatecznie oskarżyła wyłącznie Andrzeja K. O naprawdę wysokiej pozycji ojca Andrzeja K. w służbach świadczy fakt, że rodzice Andrzeja K. posiadali mieszkanie w budynku siedziby b. WSI przy ul. Niepodległości w Warszawie.

Barbara Piwnik – sędzia orzekająca w sprawie, skazała K. w 2001 roku na karę dożywotniego pozbawienia wolności. K. odwołał się od wyroku. W toku postępowania odwoławczego przeanalizowano długi wniosek apelacyjny i powołano – w celu oceny zdrowia psychicznego K. – biegłych lekarzy psychiatrów, którzy uznali, że „oskarżony nie zdradza objawów choroby psychicznej ani upośledzenia umysłowego. (…) ma swoje charakterystyczne zachowanie takie jak egocentryzm i tendencję do instrumentalnego traktowania otoczenia”.

Wyrok jednak został obniżony do kary 25 lat pozbawienia wolności, a sam K. udowodnił, że opinia biegłych jest jak najbardziej słuszna – w więzieniu, z którego wciąż bardzo chce się wydostać, czuł się zadziwiająco pewnie. Nawiązywał pełne butnych wyznań rozmowy z innymi osadzonymi, korzystał z prywatnego telefonu komórkowego, spisywał listy „osób do odstrzału”. Wśród tych ostatnich znalazła się wydająca w jego sprawie wyrok sędzia Barbara Piwnik, której w związku z tym przyznano ochronę CBŚ.

Cela na godziny

Andrzej K. od 2011 roku ubiegał się o warunkowe przedterminowe zwolnienie. Jak twierdziła reprezentująca jego interesy adwokat, „morderca z Wilna” spełniał wszystkie przesłanki do tego, aby przywrócić mu wolność, bo ostatnio uczestniczył nawet w dwutygodniowej pielgrzymce.

W związku z tym, że osadzony odbył już ponad połowę kary, teoretycznie mógł wychodzić na przepustki. W praktyce taka sytuacja w polskim więziennictwie się nie zdarza wśród osadzonych z tak wysokimi wyrokami. Wyjątkiem jest tylko Andrzej K.

I tu pojawia się pytanie – dlaczego Andrzej K. traktowany był niemal po królewsku? Pozostawało mu jeszcze ponad 10 lat „odsiadki”, zagrażał innym, w tym osobom publicznie znanym, a jednak mógł „używać życia” tak, jakby zakład karny był dla niego hotelem, z którego co chwilę wychodzi na kilkudniowe przepustki.

Co więcej, Andrzej K. lżył funkcjonariuszy służby więziennej, za co Sąd Rejonowy w Zambrowie skazał go na osiem miesięcy dodatkowego pozbawienia wolności.

I tu stała się rzecz zdumiewająca – prokuratura z urzędu złożyła apelację na korzyść osadzonego K., a Sąd Okręgowy w Łomży, rozpatrujący apelację, uchylił ten wyrok uznając, że K. co prawda znieważył Dyrektora jednego z zakładów karnych, ale nie zrobił tego publicznie.

Czy ten niebezpieczny przestępca mógł mieć koneksje w sądach lub prokuraturach? A może komuś było „na rękę”, by jego pobyt za kratkami nie dał mu się we znaki? Wiemy jedno – kolosalne afery korupcyjne, które dziś wychodzą (po latach zresztą) na światło dzienne, to tylko wierzchołek góry lodowej. Naprawdę wielkiej góry…

Co łączy te dwie sprawy, czyli wierzchołek góry lodowej

 Powyższe opowieści łączy jedna osoba. To podlaski prokurator, który, jak się okazuje, znał osobiście Andrzeja K., a po jego tymczasowym aresztowaniu umorzył Andrzejowi K. postępowanie w sprawie przemytu kradzionych samochodów na Białoruś. Jak twierdzą nasze źródła, to właśnie Andrzej K. odpowiadał za wspólne interesy „wołomina” z prokuratorem, zanim nie przejął ich po nim Adam Ch.

Co więcej, w 2010 r. Andrzej K. napisał list do prokuratora Sławomira L. (wtedy „już tylko” prokuratora Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku). Na podstawie tego listu prokurator Sławomir L. zawiadomił Prokuraturę Apelacyjną w Lublinie, że autor niniejszego tekstu, Maciej Lisowski, popełnił przestępstwo w postaci „usiłowania doprowadzenia do sytuacji, w której prok. Sławomir L. będą postawione zarzuty”. Śledztwo ostatecznie zostało umorzone wobec niestwierdzenia popełnienia przeze mnie przestępstwa. Obecnie wspomniany prokurator coraz częściej i głośniej spekuluje o swoim rychłym powołaniu na funkcję szefa utworzonej po obecnej reformie prokuratury – Prokuratury Regionalnej w Białymstoku…

O tych sprawach pisałem już w kilku różnych tekstach przed wieloma laty.

Dlatego też, kilka tygodni temu, Andrzej K., będąc na kolejnej przepustce, odwiedził biuro Fundacji, chcąc mnie najwyraźniej przestraszyć. Oczywiście nie obyło się bez gróźb karalnych, że za moje publikacje cyt. „odbierze mi nie tylko pieniądze, ale wszystko”, etc.

Pojawił się on w towarzystwie najwyraźniej zaprzyjaźnionego z nim Leszka B., byłego kandydata na Prezydenta Polski, który w wyborach uzyskał w całej Polsce 6825 głosów (0,04% poparcia).

Związki Leszka B., z zawodu złotnika (ktoś musiał przetapiać „fanty”), z „wołominem” to temat na osobną opowieść. Podobnie jak cały system „policyjnej ochrony” zapewnionej przez lokalnych komendantów Policji, w którym znaczącą rolę odgrywał Marek C., jeden z doradców pewnego zespołu parlamentarnego (poprzedniej kadencji) związanego ze służbami specjalnymi…

Andrzej K. pomimo negatywnej opinii funkcjonariuszy zakładu karnego otrzymał warunkowe zwolnienie i już w pełni korzysta z wolności.

Jak widać „Wołomin” ma się dobrze i nadal ma „długie macki”…

Maciej Lisowski

Dyrektor Fundacji LEX NOSTRA