Bank żywności to instytucja godna społecznego zaufania i podziwu. Przynajmniej w założeniach. Ale co dzieje się pod lśniącym płaszczykiem organizacji i czy na pewno to, co wydaje nam się, że widzimy, jest tym, czym jest w rzeczywistości? Na ograniczonych przestrzenią łamach gazety trudno opisać całą tę historię, zapewniam jednak, że jeży ona włos na głowie i znacząco przerasta scenariusz kinowego hitu „Służby specjalne”.
W tej opowieści nie będzie konkretnych nazwisk i nazw instytucji. Nie tym razem, bo do sprawy jeszcze wrócę. Na razie postaram się przedstawić Państwu tło i zarys zdarzeń, w które aż trudno uwierzyć – a mimo to, wydarzyły się w ponoć wolnej przecież, demokratycznej i przyjaznej Obywatelowi Polsce.
Nakrycie dla gościa
Jest taka wigilijna tradycja – na stole należy postawić dodatkowe nakrycie na wypadek wizyty niespodziewanego gościa. Obyczaj nakazuje nie pytając o nic posadzić go przy stole i zaprosić na wieczerzę. W świątecznym duchu trzeba ubogiego i zdrożonego wędrowca nakarmić, napoić i wesprzeć w każdy możliwy sposób. Oczywiście to tylko tradycja, większość z nas – choć zdarzają się chlubne wyjątki – nie wpuściłaby obcego do domu, szczególnie w taki dzień, z obawy o własne bezpieczeństwo.
Istnieją jednak inne sposoby, dzięki którym możemy wspierać ubogich. Jedna z takich inicjatyw to banki żywności – instytucje charytatywne organizujące zbiórki żywności (zwykle nadającej się do spożycia, ale wycofanej z obrotu), która następnie rozdzielana jest wśród potrzebujących. Zbiórki najczęściej organizowane są właśnie przy okazji świąt Bożego Narodzenia, choć oczywiście banki przyjmują dary przez cały rok.
Banków żywności w Polsce jest już sporo, funkcjonują praktycznie w każdym większym mieście. Większość z nich ma formę stowarzyszeń, a nawet status Organizacji Pożytku Publicznego. Większość też, najprawdopodobniej, faktycznie wypełnia – w miarę możliwości – swoje zadania statutowe. Ale nie zawsze jest tak prosto.
Na bruk
Cała historia zaczęła się, kiedy jej bohaterka (o inicjałach, powiedzmy, E.K.) – zatrudniona dotąd na wysokim i odpowiedzialnym stanowisku w jednej z największych polskich agencji rządowych, którą w powszechnym pojęciu (i słusznie!) wiąże się z działaczami PSL – straciła pracę. Chociaż „straciła” nie jest tu właściwym słowem, bo w rzeczywistości została zwyczajnie zwolniona, i to w okresie obowiązywania ochrony przedemerytalnej. Sprawa trafiła do sądu i ten, choć nie bez początkowych wątpliwości i prób „zamiecenia pod dywan”, przyznał rację poszkodowanej. Przyznał jej też spore odszkodowanie, które rzekomo owa agencja wypłaciła – przynajmniej tak wynika z przesłanego do naszej bohaterki pisma. W rzeczywistości kwota okazała się ponad dziesięciokrotnie niższa, a wobec agencji wszczęte zostało postępowanie karnoskarbowe, mające na celu egzekucję tegoż odszkodowania.
Tyle tylko, że wszystko to (wliczając w to czas oczekiwania na rozpoczęcie sprawy sądowej) trwa dość długo. Zwolniona z pracy E.K. w efekcie przestała mieć z czego żyć. Tu na scenę wkracza Bank Żywności w Szczecinie, którego „pomoc” okazałą się kluczowa dla dalszej sprawy. Okazuje się bowiem, że dokarmienie głodnego raz czy dwa to jedno, ale kiedy w grę wchodzą powiązania personalne, służby specjalne i wartościowe nieruchomości – działalność charytatywna schodzi na ostatni plan.
Rączka rączkę…
Jak to się wszystko ze sobą wiąże? Prościej niż się wydaje, ale nie w sposób oczywisty. Po pierwsze – jak wszystkie agendy rządowe – tak i agencja o której mowa pozostaje (a raczej jej interesy) pod nieustanną ochroną służb specjalnych (szczególnie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego) oraz nadzorem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Nie jest to oczywiście żadną tajemnicą, tak samo, jak tajemnicą poliszynela jest fakt, że przez tajne służby infiltrowana jest większość partii politycznych. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, jak głęboko te „tajne macki” sięgają.
Po drugie – człowiek z zarządu szczecińskiego Banku Żywności był niegdyś między innymi pełnomocnikiem agencji z której zwolniono naszą bohaterkę i doskonale ją znał.
Po trzecie – w skład zarządu wspomnianego Banku wchodzi ponoć oficer (prawdopodobnie już były) tajnych służb.
Po czwarte – członkiem tego samego zarządu jest też osoba, wobec której najprawdopodobniej wydano orzeczenie o niepełnosprawności ze względu na problemy natury psychicznej lub neurologicznej.
Po piąte natomiast – wartość domu rodzinnego E.K. będącego efektem dorobku kilku pokoleń, wraz z odszkodowaniem za nieprawne zwolnienie jej z pracy, składają się na niebagatelną kwotę z sześcioma zerami na końcu.
Okazuje się, że takiej „zniewagi”, jak oskarżenie o bezprawne zwolnienie oraz takiego ciosu, jak wypłata blisko 200 000 złotych odszkodowania osobie posiadającej wartościową nieruchomość, ani rządowa agencja, ani chroniące ją służby znieść nie mogą.
W związku z czym rozpoczął się festiwal prześladowań, szantaży i nękania, które ze względu na swoją formę śmiało mogłyby stać się podstawą sensacyjnego scenariusza filmowego. Oczywiście w myśl zasady „rączka rączkę myje”, naszą bohaterkę postanowiono zniszczyć, a wszystkie pozostałe strony tego układu wzajemnie się ochraniają – włącznie z tym, że kolejne sądy odmawiają E.K. sprawiedliwości umarzając sprawy, nie rozpatrując dowodów, świadomie naruszając wszelkie obowiązujące w państwie prawa zasady i równie świadomie poddając się odgórnym naciskom służb.
Szantaż, agent i uchwała
Jedną z głównych osi całej tej historii jest uchwała wydana przez zarząd Banku Żywności w Szczecinie, która – jak twierdzi bohaterka tej opowieści – została rozesłana do wszystkich prokuratur i sądów, w których toczyły się sprawy zmierzające do rozstrzygnięć jej sprzyjających. Sądy przestały podejmować działania, a toczące się postępowania zostały nagle spowolnione lub całkowicie zablokowane. Co więcej, oskarżono ją o wyłudzenie zwolnień z ponoszenia kosztów sądowych, pod pozorem ukrywania rzekomych dochodów i pieniędzy na kontach. Tyle tylko, że E.K. kont na których te pieniądze miała mieć nigdy nie posiadała, tak samo jak rzeczonych dochodów, nie mówiąc już o tym, że gdy o zwolnienia z kosztów się ubiegała – była bez pracy i środków do życia!
Nasza bohaterka i jej przyjaciółka, która wielokrotnie była świadkiem podobnych zajść, opowiadają, że odwiedzał je wspomniany wcześniej oficer służb – sugerując, że jeśli nie otrzyma określonej (dość wysokiej) kwoty, E.K. straci dom i w żadnym sądzie nigdy nie doczeka się sprawiedliwości.
Zarzucano jej głoszenie nieprawdy, pomawiano o posiadanie ukrytego majątku i nieujawnionych dochodów, straszono problemami prawnymi, szantażowano i próbowano ośmieszyć jej zeznania. Ale prawda prędzej czy później musi wyjść na jaw.
Konkrety tej historii, szokujące szczegóły i fakty, w które trudno uwierzyć, a jednak miały miejsce – o tym wszystkim będą Państwo mogą Państwo przeczytaj w drugiej części artykułu: „Egzekucja rozpisana na nuty”.